Coś łączy decyzję ministra Przemysława Czarnka o zmianie punktacji czasopism naukowych z działalnością Polskiej Fundacji Narodowej i nieszczęsną nowelizacją ustawy o IPN sprzed trzech lat? Tak, to wszystko sposób leczenia narodowych kompleksów części prawicy.
Co tak naprawdę zrobił minister? Większość komentarzy do podwyższenia punktacji „prawomyślnym" czasopismom skupiała się na prezencie ministra dla swego środowiska naukowego. Ale warto pamiętać, że punkty mają odzwierciedlać prestiż naukowego czasopisma, realny wpływ, jaki ma na świat nauki.
Czy prestiż da się zadekretować decyzją ministra, nawet tak wybitnego jak Przemysław Czarnek? Czy da się nadać międzynarodową sławę podpisem polityka? A może będzie odwrotnie i polska punktacja stanie się bezwartościowym pieniądzem w międzynarodowym obiegu naukowym, bo nie będzie odzwierciedlać np. cytowalności prac (jednej z podstawowych składowych tzw. Impact Factor)?
I tu dochodzimy do pisowskiej wizji świata, której refrenem jest tropienie antypolonizmu, czyli oczernianiu polskiego narodu, mającego na celu sponiewieranie jego dobrego imienia. Nie przypadkiem pojęcie antypolonizmu ukuto na wzór antysemityzmu – nieuzasadnionej niechęci do Żydów, wynikającej z uprzedzeń. Część polskiej prawicy uważa, że antypolonizm – czyli nieuzasadnione uprzedzenia wobec Polski – to nasz podstawowy problem i należy z nim walczyć, bo to z niego wynikają nasze kłopoty. Mylono tu jednak przyczyny ze skutkami. Zła opinia o Polsce wynikała z działań władz, które ją psuły, a nie z jakichś wcześniejszych uprzedzeń.
I właśnie po to powołano Polską Fundację Narodową, która dostała setki milionów od państwowych firm na promocję kraju, np. przez wykupienie usług amerykańskich firm PR, które za 20 mln dol. stworzyły np. profil na Instagramie, który miał 51 fanów. Innym sukcesem PFN było finansowanie akcji uderzającej w sędziów czy nakręcenie filmu dokumentalnego z udziałem Mateusza Morawieckiego. Zawsze kończyło się blamażem, bo dobrej opinii nie da się zadekretować, nawet za setki milionów.