– Modlimy się, żeby już nie padało – takie słowa najczęściej słychać było na południu kraju, gdy reporterzy "Rzeczpospolitej" rozmawiali z mieszkańcami zalanych terenów. Ale synoptycy nie mają dla nich dobrych wieści. Ulewne deszcze mogą nawiedzać Polskę co najmniej do środy. Najbardziej ma padać na południu i w centrum. Na poniedziałek zapowiedziano gwałtowne burze i grad. W dodatku deszcz pada w Czechach i całkiem prawdopodobne jest, że tak jak w 1997 r. wielka woda zostanie zasilona masą opadów zza naszej południowej granicy. W 21 miejscach Polski ogłoszono stan alarmowy.
– Trzeba skorzystać z tego, że teraz nie pada, posprzątać i przygotować się na kolejną ulewę i falę – apelował w niedzielę wicepremier Grzegorz Schetyna.
Powódź dotknęła Podkarpacie, Podhale, część Podbeskidzia i Dolnego Śląska. W Kotlinie Kłodzkiej ucierpiało 35 wsi (niemal pół tysiąca domów).
– Tylko w naszej gminie uszkodzonych jest ponad 40 mostów, zniszczone są kilometry dróg. Wstępnie straty liczymy na 42 mln zł, z czego 30 mln zł to drogi – wylicza "Rz" wicewójt Ryszard Gąsiorek z Kłodzka. Wiadomo więc, że obiecane przez rząd 65 mln to dużo za mało – zwłaszcza że te pieniądze będzie trzeba rozdzielić wśród wszystkich poszkodowanych miejscowości.
Mieszkańcy skarżą się na chaos w sztabach kryzysowych. Np. starosta kłodzki w sobotę rano... odwołał alarm powodziowy, by ponownie ogłosić go o 18.30. – Przez to nie mogliśmy liczyć na pomoc powiatu, tylko sami na siebie – mówi rozgoryczony Gąsiorek, który od piątku spał zaledwie kilka godzin.