Co roku mamy w Polsce kilka takich sytuacji. Jednak tej warto przyjrzeć się bliżej, bo dotyczy szkoły polskiej za granicą i jest dobrym pretekstem do szerszej dyskusji o obowiązkach państwa w stosunku do własnych obywateli przebywających czasowo za granicą. A to już problem kilku milionów z nas.
Szkoła w Atenach powstała w 1997 r. z przekształcenia placówki założonej przez jezuitów i polskich emigrantów w szkołę prowadzoną przez polskie Ministerstwo Edukacji Narodowej. Obecnie uczy się w niej ponad półtora tysiąca uczniów z programem takim jak w Polsce. Co ważne, stanowi ona centrum polskiego życia i jest w pełni placówką edukacyjną i wychowawczą. Będąc w ostatnim czasie w Atenach, pytałem rodziców, dlaczego wysyłają dzieci do polskiej szkoły, a nie do greckiej. Odpowiedzi były jednoznaczne: bo jest lepsza od greckiej, bo uczy po polsku, a oni chcą, aby ich dzieci wróciły do Polski. Dobrą opinię o szkole mają też greckie władze. Wydawałoby się, że szkoła powinna się cieszyć wielkim poparciem polskich władz edukacyjnych. Przecież ciągle do naszych emigrantów apelujemy: „wracajcie do Polski”. Tymczasem sytuacja jest odmienna. Głównym zarzutem polskich władz jest, że szkoła za mało skutecznie pomaga w asymilacji Polaków w społeczeństwie greckim. Rozumiem aspekt ekonomiczny, jest to szkoła droższa niż szkoły w Polsce, ale rodzice zgadzają się na udział w opłacaniu kosztów. Za mało jest lekcji języka greckiego, to można zatrudnić dodatkowo nauczyciela. Ale nie rozumiem, dlaczego MEN naciska, aby uczyć się po grecku, a nie po polsku.
MEN przygotowuje reformę oświaty zagranicznej polegającą, najkrócej mówiąc, na likwidowaniu tzw. szkół przy ambasadach (w tej formule działa szkoła w Atenach) i założeniu w ich miejsce szkół społecznych wspieranych przez państwo. Można dyskutować, czy warto, a jeśli już, to jak pomóc w przekształceniach. Zaczęto jednak od groźby likwidacji. Nie dziwi mnie więc, że „burzą” się rodzice w Atenach, Paryżu, Brukseli, Chicago, Berlinie i wielu innych miastach. Przyznaję, że jestem po ich stronie. Dlatego, że po pierwsze – są to szkoły dla emigracji bardzo potrzebne, protesty też o tym świadczą. Po drugie – trudno o skuteczniejszą formę pomocy władz polskich dla emigracji niż wspieranie szkoły na obczyźnie. Mają prawo jej oczekiwać chociażby za miliardy euro, które przekazują do kraju.
W różnych kampaniach wyborczych padają deklaracje o wsparciu dla liczącej od 1 mln do 2 mln Polaków nowej emigracji. Rząd przedstawił specjalny, niestety papierowy, program „Powroty”. Przy okazji szkolnych protestów warto więc zadać sobie pytanie, jakie są podstawowe zobowiązania władz polskich wobec Polaków za granicą. Na pewno nie będziemy szukać im pracy, to ich ryzyko. Nie będziemy przekazywać świadczeń socjalnych – mogą korzystać ze świadczeń państw, w których mieszkają, jako obywatele Unii. Powinniśmy im zapewnić dobrą opiekę konsularną i ona w ostatnich latach zdecydowanie się poprawiła. Powinniśmy też zapewnić polską edukację dla ich dzieci i z tym mamy wielki problem.
Liczba uczniów szybko rośnie (od 2004 roku podwoiła się), a przecież dajemy szansę na naukę niewielkiej części chętnych. Ten pęd do polskiej szkoły powinien być powodem do radości, najlepiej przecież świadczy o patriotyzmie i chęciach utrzymywania kontaktu z ojczyzną czy też powrotu do niej. Nikt nie wysyła dzieci do polskiej szkoły, jeśli mu bardzo na Polsce nie zależy.