Krucha i delikatna, o subtelnym głosie, odważyła się na rzecz niespotykaną w operze. Wymyśliła dla siebie monodram i przez niemal półtorej godziny jest jedyną śpiewaczką na scenie. W spektaklu „Tre donne – tre destini” Olga Pasiecznik znika jedynie na chwilę, by zmienić strój i dać w ten sposób znak widzom, że wciela się w inną kobietę.
Opery o takim tytule nie ma w spisie dzieł George’a Friedricha Haendla. Przedstawienie powstało z trzech jego kantat, które skomponował na początku XVIII w. Każda opiewa tragiczny los innej bohaterki.
Pasiecznik jest rzymską Lucrezią, którą zhańbił królewski syn Sekstus, więc ona decyduje się popełnić samobójstwo. Potem staje się Agrippiną, matką Nerona. Dopomogła synowi w przejęciu władzy nad Rzymem, a on nie okazał wdzięczności i postanowił ją zamordować. Na koniec wciela się w Armidę z poematu „Jerozolima wyzwolona”, która zakochała się w rycerzu wypraw krzyżowych Rinaldzie. Ten jednak obdarzył uczuciem inną...
Poszczególne wyznania pełne są dramatycznych napięć. Kobiety wspominają szczęśliwe chwile, złorzeczą na mężczyzn, buntują się i próbują pogodzić z okrutnym losem. Ileż zatem w ich monologach kłębi się zmiennych emocji, z których można stworzyć wspaniałą kreację sceniczną?
Problem w tym tym, że teksty ogranicza gorset barokowej kantaty, w której słowo należało wtopić w kunsztowne arie i recytatywy. I mimo że Haendel potrafił wznieść się ponad konwencję i muzyka w jego utworach przekazuje ludzkie nastroje i uczucia, śpiewając jego utwory, trzeba dochować wierności epoce.