To działo się dziesięć lat temu, a wydaje się prehistorią: Francja była Hiszpanią, akademia w Clairefontaine była La Masią, futbol wydawał się na wieki królestwem 4-4-2, żelaznej obrony i atletów zbudowanych jak szafa gdańska albo przynajmniej jak Marcel Desailly.
Eksperci powtarzali to z taką samą wiarą, z jaką dziś zachwalają tiki-takę i wyszukiwanie niepozornych artystów jako receptę na wszystko. Francuscy mistrzowie świata i Europy, ojcowie-założyciele betonowego futbolu końca lat 90., dwór miłościwie panującego Zinedine'a Zidane'a, jechali na mundial 2002 z takim planem jak Hiszpania na Euro 2012: wygrać trzeci z rzędu wielki turniej, co się jeszcze nikomu nie udało.
Rozbili się już w fazie grupowej, wrócili do domu z jednym punktem i nigdy nie odzyskali dawnej mocy. Finał mundialu 2006 to już nie był sukces jakiejkolwiek szkoły, tylko pożegnalny zryw dawnych bohaterów, wstęp do przyszłych katastrof: ostatniego miejsca w grupie na Euro 2008 i kompromitacji w mundialu 2010.
Z kandydata na drużynę wszech czasów Francja stała się chorym człowiekiem futbolu. Zakładnikiem frakcji i koterii w związku piłkarskim, jego fatalnych szefów, zadufania w sobie. Aime Jacquet z genialnego trenera mistrzów świata stał się złym dyrektorem w federacji, pilnującym, by żaden selekcjoner nie odszedł od jego świętych ksiąg i broń Boże nie przelicytował jego sukcesów.
Francuskie szkółki piłkarskie tak się przywiązały do wzoru atlety, że mierzenie i ważenie stało się przy rekrutacji ważniejsze niż kopanie piłki. A drużyna pod wodzą Raymonda Domenecha podzieliła się na kliki. W 1998 roku reprezentacja w barwach blanc, noir i beur to był przepis na sukces społeczeństwa multi-kulti. Dziesięć lat później stała się wzorem na katastrofę.