Trenerem kadry został przez aklamację. Miał przeprowadzić reprezentację od mistrzostwa Europy 2008 do kolejnych tytułów, nie psując tego co Luis Aragones stworzył na boisku i naprawiając to, co popsuł poza boiskiem. Bo Aragones, nieposkromiony siedemdziesięciolatek, był trenerem nienawidzonym przez media, gburowatym, czasem ignoranckim, nieprzebierającym w słowach. Ale piłkarze go uwielbiali i czuł dobry futbol każdym zmysłem.
Del Bosque gwarantował to samo, ale w lepszym opakowaniu. Tak jak w czasach Realu Madryt, gdy z drużyną gwiazd zdobywał wszystko co było do zdobycia, sprawnie nawigując między wszystkimi pułapkami szatni pełnej galacticos, nadstawiając drugi policzek swoim przeciwnikom, będąc dla piłkarzy i przyjacielem i wymagającym szefem, cierpliwie tłumacząc wszystko mediom. Wszystko w duchu „se?orío", tych zasad szlachectwa, umiaru i szacunku dla rywali, którymi Real się przez lata szczycił, i których mu teraz czasami szkoda, gdy na tronie siedzi zwycięski i donośny Jose Mourinho. Ale del Bosque, choć z zasadami, bardzo dobrym wykształceniem i trofeami – zdobył dwa mistrzostwa Hiszpanii, wygrał dwa razy Ligę Mistrzów – przestał Realowi wystarczać. Prezes Florentino Perez szukał na ławkę gwiazdy, człowieka przyszłości, a Vicente był jowialny, miał wąsy i co najgorsze, był swój. Choć pochodzi z Salamanki, ze skromnej kolejarskiej rodziny, jest człowiekiem Realu. Grał w nim i pracował przez 36 lat, jako pomocnik Realu był powoływany do kadry, zagrał w mistrzostwach Europy 1980, potem zaczynał w klubie jako trener młodzieży, rezerw, szef szkółki, a w końcu pierwszej drużyny. Znał Santiago Bernabeu, który uczył piłkarzy dobrych manier i szacunku do kobiet, i któremu się nie podobały długie włosy u piłkarzy, ale del Bosque swoją grzywę obronił.
Bardzo przeżył, gdy Perez go w 2003 zwolnił bezceremonialnie, przekazując wiadomość przez swoich pomocników, tak jak się nie powinno żegnać członka rodziny. Od tamtego czasu Real już ani razu nie wygrał Ligi Mistrzów, a del Bosque nie znalazł szczęścia w żadnym klubie. Spróbował tylko w tureckim Besiktasie, ale to było nieudane osiem miesięcy.
Aż w końcu zadzwonił Fernando Hierro, wyproszony z Realu razem z del Bosque, dziś dyrektor sportowy w hiszpańskiej federacji i zaproponował przejęcie reprezentacji po Aragonesie. Pierwsze lata były spacerem po czerwonym dywanie: zwycięstwa w eliminacjach tytuł mistrza świata z RPA, same zachwyty. Aż znudzone tym spokojem media zaczęły szukać problemów i dziś krytykują del Bosque coraz głośniej, choć Hiszpania gra bardzo podobnie jak w mundialu w Afryce.
On ciągle odpowiada uśmiechem. Potrafił go zachować, choć życie go doświadczało: śmiercią brata, narodzinami syna z zespołem Downa, co bardzo przeżył, ale zrozumiał, że dostał szczególne zadanie i nie może zawieść. Dziś Alvaro jest maskotką kadry, świętuje z nią sukcesy, czeka na następne zwycięstwo ojca. Vicente też czeka, ale nie zapominając, że futbol bywa drobiazgiem wśród naprawdę ważnych spraw.