Mohamed Mursi zaskoczył Egipcjan, gdy anulował w sobotę swoje wcześniejsze postanowienia dające mu niemal nieograniczoną władzę. Jeszcze w czwartek bronił swych decyzji z 22 listopada, które de facto pozbawiały Sąd Konstytucyjny możliwości podważenia prezydenckich dekretów.
Mursi na pozór ugiął się pod naciskiem gwałtownych protestów, których skutkiem okazała się śmierć co najmniej siedmiu osób i obrażenia blisko ośmiuset. W trakcie zamieszek podpalono kairską siedzibę Bractwa Muzułmańskiego, z którego wywodzi się prezydent. Demonstranci nazywali Mursiego „dyktatorem" i „faraonem", twierdząc, że nie po to obalali Hosniego Mubaraka, by po roku wynieść do władzy kolejnego tyrana.
Obiektem nie mniejszego oburzenia wszystkich ugrupowań egipskich poza salafitami i Braćmi Muzułmańskimi stał się przyjęty 30 listopada projekt konstytucji wprowadzający do ustawy zasadniczej elementy prawa koranicznego. Spodziewano się zatem, że prezydent wraz z rezygnacją ze swoich krytykowanych powszechnie uprawnień ogłosi także wstrzymanie referendum, które ma zatwierdzić nową konstytucję.
Nic takiego się jednak nie stało i referendum ma się odbyć w planowanym czasie. Występujący w roli rzecznika prezydenta Selim al Awa oświadczył, że nie ma on wystarczających uprawnień, by zmieniać termin głosowania (choć dzień wcześniej wiceprezydent Mahmud Mekki twierdził, że taka możliwość istnieje). Mekki potwierdził oficjalnie datę 15 grudnia jako dzień referendum.
Tylko część krytyków Mursiego uznała jego najnowszą decyzję za spełnienie żądań demonstrantów. Większość chce kontynuować protest, twierdząc, że sobotnie oświadczenie prezydenta to co najwyżej wybieg taktyczny mający przysłonić znacznie ważniejszy z perspektywy islamistów cel, jakim jest islamizacja państwa.