Kaznodziejstwo jest sztuką szczególną, wypadkową bardzo wielu zdolności i różnorakiej wiedzy. Zdolności oraz wiedzy arcybiskupowi Jędraszewskiemu odmówić nie można – wszak ma tytuł profesora i przez wiele lat wykładał na uniwersytecie. Ale ambona, to nie sala wykładowa. Nie wystarczy przygotowanie skryptu wykładów i powtarzanie go kolejnym rocznikom z drobnymi korektami.
Kwestii głoszenia homilii papież Franciszek poświęcił w adhortacji „Evangelii gaudium” cały rozdział. Zapisał tam m.in.: „Przygotowanie przepowiadania słowa jest zadaniem tak ważnym, że należy poświęcić dłuższy czas na studium, modlitwę, refleksję i duszpasterską kreatywność”. Wydaje się, że tej ostatniej metropolicie krakowskiemu trzeba. Zwłaszcza, że zajmując się filozofią Emmanuela Levinasa słusznie dostrzegł, że była ona „filozofią w drodze”, jego myśl ewoluowała a język ulegał zmianie i stawał się bardziej subtelny.
Wejście w kampanię
Powtórzenia w homiliach, to jednak kłopot drugorzędny. Kwestia kaznodziejskiego warsztatu. Gorzej, że arcybiskup ustawił się w pierwszym szeregu hierarchów partyjnych. Kilka tygodni temu – zaraz po kazaniu z 1 sierpnia – pisałem na łamach „Rz”, że poruszając kwestię LGBT arcybiskup Jędraszewski w sposób mniej lub bardziej świadomy wszedł w kampanię wyborczą. Dziś nie mam wątpliwości, że było to działanie świadome.
Wniosek taki wyciągam z analizy tych samych homilii. W trzech wygłoszonych w latach 2016-2018, a więc wtedy gdy u władzy jest PiS, próżno szukać wątków odnoszących się do polityki, żadnego krytykowania polityków czy przyjętych przez nich rozwiązań. Zero nawiązań do chorych ideologii. Może z jednym wyjątkiem w 2018 roku, gdy hierarcha w jednym zdaniu stwierdził, że Europa jest w „sytuacji kryzysu własnej tożsamości”, odrzuca Chrystusa i lekceważąc chrześcijańskie korzenie wybiera pseudowolność i oddaje się „materialnym i hedonistycznym wartościom”. Nie ma tu jednak krytyki i politycznych nawiązań wprost. Nie da się tych homilii odczytać w takim kontekście.
Całkowicie odmienna jest homilia wygłoszona w katedrze łódzkiej z okazji 71. rocznicy powstania w roku 2015. Schyłek rządów Platformy Obywatelskiej. Było po wyborach prezydenckich, w przededniu kampanii parlamentarnej. PiS święciło już pierwsze triumfy. Andrzej Duda pokonał Bronisława Komorowskiego i za kilka dni miał zostać zaprzysiężony. Kończący kadencję parlament, w której większość miała PO, pracował na pełnych obrotach, a Komorowski podpisywał wszystko co wylądowało na jego biurku. Nie umknęło to ówczesnemu metropolicie łódzkiemu. Mówiąc o Powstaniu jako o wielkim zobowiązaniu moralnym, którego kolejne pokolenia muszą strzec stwierdził: „Patrząc na wydarzenia ostatnich tygodni i dni, z bólem trzeba nam niestety, stwierdzić, że pewne osoby, które z demokratycznego mandatu aktualnie sprawują władzę w naszym Kraju, tego moralnego zobowiązania albo nie dostrzegają, albo je w pełni świadomie lekceważą”.
Dostało się Komorowskiemu za to, że w lipcu pojechał do Niemiec na obchody Dnia Niemieckiego Ruchu Oporu, którego symbolem był organizator nieudanego zamachu na Hitlera płk. Klaus von Stauffenberg, i w wygłoszonym tam przemówieniu zamach na wodza III Rzeczy ustawił w jednym szeregu z Powstaniem Warszawskim. Dalej Komorowski oberwał za podpisanie konwencji antyprzemocowej, ustawy o in vitro oraz o uzgadnianiu płci.