Bez ich zaangażowania w Syrii i Iraku naloty międzynarodowej koalicji w regionie zdałyby się na nic. Tymczasem kiedy Turcja bombarduje w północnym Iraku obozy, magazyny i centra logistyczne Partii Pracujących Kurdystanu (PKK), Brett McGurk - zastępca specjalnego wysłannika Białego Domu ds. walki z Państwem Islamskim w Syrii i Iraku poinformował, że Stany Zjednoczone „surowo potępiają kurdyjskie zamachy w Turcji" i „w pełni szanują prawo Turcji do samoobrony".
Szybka i zdecydowana reakcja Białego Domu. Szkoda tylko, że takiej zabrakło w przypadku Turcji, gdy Ankara miesiącami zwlekała z przystąpieniem do powietrznej koalicji przeciwko IS. Reakcji zabrakło również na dziurawą turecką granicę. Szczególnie i zapewne zupełnie przypadkowo nieszczelną na posiłki i dostawy dla IS.
Polityka Obamy wobec Turcji a w zasadzie jej rozdwojenie przypomina jego politykę wobec Syrii. Z jednej strony zapowiedzi szkolenia umiarkowanej opozycji, a z drugiej przymykanie oczu na działania bliskowschodnich sojuszników, wspierających radykalnych islamistów na terenie Syrii.
Trzy dni temu minister obrony USA Ashton Carter niespodziewanie udał się do Irbilu, stolicy irackiego Kurdystanu, którego siły, jak określił, są ważnym sojusznikiem Waszyngtonu w walce z Państwem Islamskim. Wypowiedziane tam słowa czas szybko zweryfikował.
Warto zauważyć, że tureckie lotnictwo bombardując pozycje IS i PKK, zrzuciło także bomby na wioski asyryjskich chrześcijan.