Narodowy przewoźnik, Thai Airways od poniedziałku planuje wznowienie 36 kierunków. W tym sezonie zimowym przewoźnik planuje rejsy między innymi do Londynu, Sztokholmu, Paryża, Frankfurtu, Bruksela, Mediolan, Sydney, Kopenhaga. A ich konkurencja, w tym KLM, Emirates, Qatar Airways i Etihad zadeklarowały zwiększenie częstotliwości lotów.

Tajski AirAsia jak na razie informuje, że wykorzysta jedynie 10 z 60 samolotów, Bangkok Airways 13 z 38. A wszystkie tajlandzkie linie czekają aż „odmrożą się” sąsiednie azjatyckie rynki Kambodża, Singapur, Malezja i Wietnam. Na razie w tych wszystkich krajach dla przylatujących z Tajlandii czekają ostre restrykcje. I nadal zamknięty jest rynek chiński.

Teraz stołeczne lotnisko powoli przypomina sobie jak trzeba funkcjonować w warunkach zwiększonego popytu i jak nauczyć się sprawdzania, czy wszyscy przylatujący są rzeczywiście w pełni zaszczepieni. W korytarzach prowadzących do hali przylotów zostały już rozstawione urządzenia do elektronicznego pomiaru temperatury. To nie jest jednak nowością, bo były tam również w czasie epidemii SARS i MERS.

Szef operacyjny lotniska Suvarnabhumi, Kittipong Kittikachorn, zapewnia, że każdy z przylatujących będzie miał sprawdzony przez pracowników Ministerstwa Zdrowia, pokazać wcześniej wygenerowany kod QR, zaświadczenie o pełnym zaszczepieniu i rezerwację hotelową. Potem jeszcze będzie musiał udowodnić, że jest ubezpieczony.

Pandemia COVID-19 wyjątkowo dotkliwie uderzyła w Tajlandię. Według oficjalnych danych kraj stracił z tego powodu przynajmniej 3 mln miejsc pracy i nie mniej, niż 50 miliardów dolarów . I teoretycznie Tajowie wpuszczali przylatujących z zagranicy podczas pandemicznych miesięcy. Tyle, że obowiązywała ich 14-dniowa kwarantanna w hotelu wyznaczonym przez władze, częste testy PCR i warta przynajmniej 100 tysięcy dolarów polisa covidowa na wypadek, gdyby przyjezdny zaraził się koronawirusem podczas pobytu w Tajlandii. To wszystko na własny koszt. Czyli gwarantowane koszty wjazdu sięgały minimum 2 tysięcy dolarów.