Żadna rejestracja telewizyjna nie jest w stanie oddać rozmachu plastycznych wizji Jerzego Grzegorzewskiego. Na szklanym ekranie tracą one swą wielowymiarowość. Ale nawet na małym ekranie mogą być frapujące.
Tak jest właśnie ze spektaklem „Tak zwana ludzkość w obłędzie”. Mając w pamięci wcześniejszą przygodę z twórczością Stanisława Ignacego Witkiewicza: „Demoniczny nadkabaret”, „Szewców” oraz „Onych” wybitny reżyser podjął się próby rekonstrukcji ostatniej, zaginionej sztuki tego autora. Witkacy zaproponował tytuł, pozostawił też kilka dat dotyczących powstania sztuki. Spektakl powstał więc z przeczuć i, jak zwykle, wielkiej wyobraźni reżysera.
Grzegorzewski wykorzystał fragmenty „Onych” i „Szewców” które uzupełnił fragmentami „Nienasycenia”. W przedstawieniu na pierwszy plan wysuwają się dwa tematy. Po pierwsze wieszczona w całej twórczości Witkacego katastrofa, która zniszczy kulturę i sztukę. Po drugie – zwątpienie w możliwość istnienia jakiegokolwiek indywidualizmu twórczego, wobec postępującego „zaniku uczuć metafizycznych” i triumfalnego pochodu „Absolutnego Automatyzmu”.
Ludzkość boi się samej siebie, wariuje jako zbiorowość – jednostki to wiedzą, ale są bezradne. Kalikst Jacka Romanowskiego mówi „Jestem sam i absolutnie nie wiem, po pierwsze, kim jestem, po drugie – po co jestem. Jest jeszcze jedno pytanie: jak? Ale kiedy dwa pierwsze są bez odpowiedzi – wszystko jedno jak”. Cały spektakl rozgrywa się w konwencji starego kabaretu, w którym kwestie poważne i zasadnicze mieszają się ze zwykłymi idiotyzmami. Aby ukazać zanik indywidualności w sztuce Grzegorzewski wprowadza na scenę cały chór Witkacych, którzy zachowują się jak rewelersi.
W obsadzie plejada gwiazd Starego Teatru z Anną Dymną, Dorotą Pomykałą oraz Jerzym Trelą, Janem Nowickim i Jerzym Bińczyckim.