Temat śmierci pojawiał się w inscenizacjach Grzegorzewskiego wielokrotnie. Wystarczy wymienić: „Śmierć w starych dekoracjach” według Różewicza, „Powolne ciemnienie malowideł” Lowry’ego czy „Śmierć w Wenecji” według Manna i Viscontiego. „Król umiera, czyli ceremonie” – spektakl zrealizowany na scenie Teatru Polskiego we Wrocławiu to przejmujący obraz oswajania się z problemem śmierci, ale też odchodzenia świata dawnych wartości. Uosabiał je właśnie odtwórca głównej roli Igor Przegrodzki.
Jedna z legend polskiej sceny. Człowiek, dla którego teatr był domem, a wykonywany zawód sensem życia. W jednym z wywiadów mówił: „Aktorstwo jest rodzajem szaleństwa, któremu trzeba oddawać się bez reszty. Wcielając się w innych, zrzucamy wszystkie swoje troski, zmartwienia i czasem łatwiej nam poradzić sobie z własnym życiem”.
Na scenach Wrocławia królował niepodzielnie przez niemal pół wieku, za swój artystyczny kunszt odbierał hołdy niczym prawdziwy monarcha. W sztuce Ionesco, gdzie zagrał postać Berengera, możemy oglądać go w chwilach triumfu i patrzeć, gdy czuje się znużony i wypalony wewnętrznie. Obserwować go jako króla pełnego majestatu, a jednocześnie człowieka bezradnego jak każdy z nas.
– Od dawna uświadamiam sobie, że pytanie „być albo nie być” towarzyszy właściwie całemu naszemu życiu – powiedział Igor Przegrodzki przed laty w rozmowie z „Rz”. – Czasem nawet podświadomie stawiamy je niemal każdego dnia. Jesteśmy z nim podczas życiowych wyborów, decyzji, od których zależeć ma nasza przyszłość. To nie dotyczy przecież tylko aktorów.
Grany przez Przegrodzkiego Berenger żywi przekonanie, że królowie powinni być nieśmiertelni. Zmarły w tym roku Igor Przegrodzki takim z pewnością pozostanie dla historii polskiego teatru.