Wydawałoby się, że kryzys gospodarczy nie jest dobrym okresem dla horrorów. Skoro ludzie zmagają się w życiu z prawdziwymi problemami, nie powinni mieć ochoty na oglądanie opowieści upiornych zjawach lub dyszących chęcią mordu psychopatach.
A jednak horror – jeden z najstarszych gatunków filmowych – wciąż jest bardzo popularny. Najwidoczniej widzowie potrzebują tego typu rozrywki, aby odreagować codzienny stres.
[srodtytul]Bezkrwawe łowy[/srodtytul]
Świadczy o tym fenomen „Paranormal Activity” Orena Pelego, który właśnie wchodzi do polskich kin. Film, nakręcony zaledwie za 11 tysięcy dolarów, już zarobił za oceanem ponad 100 milionów. Receptą na sukces okazał się pomysł wielokrotnie sprawdzony w obrazach grozy. Młoda para wprowadza się do willi, w której coś straszy. Groźny demon uaktywnia się zwłaszcza w nocy, gdy lokatorzy kładą się spać. W końcu, aby zdemaskować upiora, instalują w sypialni kamerę cyfrową, która ma nagrać tytułowe paranormalne zjawiska.
Nawiedzony dom jest jednym z ulubionych motywów twórców kina grozy. Znakomicie wykorzystał go przed laty Tobe Hooper w „Duchu” (1982), który w tym tygodniu pokaże TCM. Pewna rodzina kupuje nową posiadłość. Dom stoi na byłym indiańskim cmentarzu, a duchy zmarłych nie życzą sobie gości. U Hoopera – podobnie jak w „Paranormal Activity” Peliego – nie ma krwi, scen przemocy. Liczy się aura niesamowitości sprawiająca, że widz czuje ciarki na plecach.