I to kilkakrotnie, bo przez drzwi ciągle słyszałem tenora, który śpiewał fenomenalnie. Raz była cisza, więc odważyłem się i wszedłem. Przez wszystkie lata też nie miałem zwyczaju z dumą spoglądać w lustro, a i teraz, kiedy schodzę ze sceny, zastanawiam się, czy wszystko dobrze zrobiłem.
Młody człowiek marzący o karierze pakuje dziś walizki i rusza w świat. Pan musiał pokonać rozmaite przeszkody.
Miałem szczęście. Wtedy o każdym wyjeździe decydowała specjalna komisja, ale odmówiono mi niewiele razy. Robiłem karierę bez podjazdów i donosów, natomiast wiem, że na mnie donoszono. Na przesłuchaniach u wielkiego Waltera Felsensteina w Komische Oper w Berlinie byłem jedynym, który odmówił mu współpracy. Zaproponował dwuletni kontrakt, mnie to nie pasowało. Poszedłem więc do berlińskiej Staatsoper i zaangażowali mnie do „Rycerskości wieśniaczej”. Na przedstawieniu był impresario, który zaoferował „Traviatę” w Monachium. Tak pierwszy raz wyjechałem za żelazną kurtynę. Dzięki temu dostałem angaż do „Toski” w Hamburgu. Kiedy zobaczyłem tam na afiszu swoje nazwisko obok takiej sławy jak Tito Gobbi, chciałem wracać do domu. A on zabrał mnie na kolację i powiedział: „Masz świetne warunki, więc uważaj na siebie i ostrożnie wybieraj propozycje”. Zastosowałem się do jego uwag.
Może łatwiej osiągnąć sukces, kiedy ciągle się o nim nie myśli?
Pęd do sukcesu to worek, który człowiek bierze sobie na plecy. Najważniejsza jest świadomość własnych możliwości. Nie ma śpiewaka, który potrafiłby wszystko, Placido Domingo to wyjątek. Warto też być życzliwym dla partnerów. Kiedy występowałem w „Borysie Godunowie”, koledzy mówili, że są spokojni, bo znam na pamięć wszystkie role i w razie czego pomogę.
Czuje się pan prekursorem młodych ludzi, dla których cała Europa jest domem?