Podobno wszystko zaczęło się od lektury biograficznej książki „Andy Warhol. Życie i śmierć" Victora Bockrisa.
Krystian Lupa: Wraz z tą książką bardzo mocno powróciły do mnie przeżycia z lat 60. To były lata mojej młodości, czasy hipisowskie. Mityczne lata przełomu, podważania wielu niepodważalnych świętości, odkłamywania i odświeżania naszej europejsko-chrześcijańskiej tradycji. To wszystko nagle we mnie ożyło. Mam zresztą wrażenie, że obserwujemy współcześnie renesans tej kultury. Inna rzecz, że zawsze byłem zafascynowany grupami, które są czymś więcej niż zgraną paczką przyjaciół. Artyści, poczynając od Witkacego, zawsze bardzo chętnie zbierali się w takie grupy. Odnalazłem to także w Fabryce Warhola – miejscu przedziwnych zależności i niezwykłych relacji, a przede wszystkim – ryzykownych eksperymentów artystycznych.
Sięgał pan dotąd po autorów raczej z „wyższej półki". Wybór Warhola może dziwić po Bernhardzie, Rilkem czy Musilu.
Pani mówi o pisarzach, a ja mówię o pewnym zjawisku. Nie wystawiam tekstów Warhola, zresztą fascynujących. Wystawiam sztukę, której jest on jednym z bohaterów. Zapominamy często, że filmowe dzieła Warhola to obrazy niezwykle odważne, twórcze i eksperymentatorskie. Dały początek całemu poszukującemu nurtowi kina amerykańskiego, na czele z kinem Jima Jarmuscha czy jednym z moich największych ostatnio odkryć – filmem „Tarnation" Jonathana Caouette'a. Wszyscy oni wychowali się na undegroundzie Warhola. Zaliczanie tego artysty bez reszty do tradycji popkultury wydaje mi się nadmiernym uproszczeniem.
On sam nie unikał etykiety popartu.