"Wyp...... z tym swoim pamiętnikiem!" – krzyczy Wokulski do Rzeckiego. To knock out dla naszej narodowej tradycji i martyrologii. Ale gdy pan Stanisław wybiera nowoczesność – staje się salonową marionetką.
Spektakl jest kubłem zimnej wody na polskie głowy. Reżyser pokazuje, kim staliśmy się 20 lat po przełomie. Jesteśmy skansenem albo pawiem Europy. Ciągle popadamy w skrajności. Brakuje złotego środka.
Wiktor Rubin przekonuje o tym w inscenizacji kipiącej od pomysłów formalnych i interpretacyjnych. Przełożył powieść Prusa na nasze realia, dopisał mocne współczesne pointy zaczerpnięte m.in. z "Szewców" Witkacego i "Traktatu o manekinach" Schulza. Dwie filmowe ekranizacje książki podkreślały, że zagubienie bohaterów brało się z ich romantyzmu i szlachetności. Lektura po latach zaskakuje wrażeniem słabości i śmieszności postaci, co reżyser wrocławskiego spektaklu wydobył z całą mocą. Nie wszystko musi się podobać, być zrozumiałe. I to również mieści się w logice spektaklu rejestrującego nową rzeczywistość, w której do końca nie rozumiemy, co się z nami dzieje.
Wokulski (Bartosz Porczyk) wraca do Polski AD 2008 w czasie kryzysu. Apel ofiar polskiej biedy trwa w spektaklu dziesięć minut. Kowalski z Rzeszowa zarabia 1300, ale szef dał mu linkę wspinaczkową, by związał koniec z końcem. I tak dalej. To apel zapitych mężczyzn, upokorzonych kobiet, niedożywionych dzieci.
Stanowi on społeczne tło "balu na "Titanicu"", który rozgrywa się w salonie Łęckiej. Ona sama jest wcieleniem "trendy i cool". Widzimy ją w kreacji z obrazów Velazqueza, w stroju gejszy, w futrze po kostki. Ciągle zmienia makijaż i sposób mówienia. Przed posągiem Apollina modli się o faceta, który by jej sprostał.