To pierwsza taka koprodukcja operowa, w której uczestniczy polski teatr. Współdzielenie się obowiązkami przy przygotowaniu inscenizacji pozwala zmniejszyć jej koszty co najmniej o 30 procent. Na świecie coraz więcej premier powstaje przy wspólnym finansowym wysiłku kilku teatrów lub festiwali.
Polskę do tej pory zagraniczni partnerzy traktowali inaczej. Agencje – głównie z Niemiec i Holandii – zamawiały inscenizacje, wskazując realizatorów, a gotowy produkt eksploatowały podczas objazdowego tournée. Pomysł drugi to wypożyczanie gotowych dekoracji i kostiumów. Inscenizacje Mariusza Trelińskiego jeździły zatem do Waszyngtonu i Los Angeles, a Opera Wrocławska użyczyła swój Mozartowski spektakl teatrowi w Bilbao.
Takie transakcje przynoszą wymierne korzyści, bo nikt nie daje dekoracji za darmo. Finansowo lepsze są jednak koprodukcje. Teatry wspólnie wówczas inwestują w inscenizację, która ma być pokazywana na kolejnych scenach. Na wystawienie „Samsona i Dalili” Camille’a Saint-Saensa ćwierć miliona euro wyłożyły opery w Bolonii, Liege i Wrocławiu oraz hiszpański festiwal w Santander. Po Włoszech i Hiszpanii przyszła pora na polską premierę. „Samson i Dalila” będzie grany u nas do końca sezonu. Pojedzie do Liege i Triestu, który później dołączył do tego grona i znów wróci do Wrocławia.
Koprodukcje muszą wszakże uwzględniać gusty różnej publiczności. Są jak tzw. formaty programów telewizyjnych sprzedawane stacjom wielu krajów. Skoro więc Włosi lubią barwne widowiska, w których od dynamicznej akcji bardziej liczą się stroje czy kostiumy, reżyser Michał Znaniecki musiał uwzględnić te oczekiwania.
Może gdyby koprodukcyjnym partnerem była jedna z awangardowych scen niemieckich, tytułowy bohater zamieniłby się w terrorystę, który za cenę własnej śmierci decyduje się zabić wrogów. Samson, który ginąc pod murami świątyni, likwiduje znienawidzonych Filistynów, jest przecież praprzodkiem dzisiejszych fundamentalistów.