Słabość i pretensjonalność spektaklu najlepiej obrazuje fryzura na głowie Szymona Kuśmidra w roli Impresaria, który na zlecenie Szatana organizuje karnawał w raju z udziałem Goethego, Biskupa, Prometeusza, Ewy, Adama i jego pierwszej żony, Lilith. Na początku loki pysznią się puszystymi, choć mocno anachronicznymi kształtami, potem opadają jak nadzieja na dobre przedstawienie.
Aktorzy deklamują tak wyraziście, że nie byłem pewien, czy wiedzą, co mówią i w jakiej sprawie. Przygnębiają kiczowate kostiumy i karnawałowe maski. Podczas balu panuje piekielny chaos. Ewa i Lilith pokutują w bezsensownych układach tanecznych. To wina reżysera.
Najłatwiej powiedzieć, że Mrożek po przebytej afazji napisał swoją najsłabszą sztukę. Brzmi to jednak jak z Mrożka: czysty idiotyzm. „Karnawał, czyli pierwsza żona Adama" nie jest, oczywiście, dramatem tej klasy, co „Policja" lub „Tango". Lekceważyć go jednak nie można, nawet jeśli padające z ust Goethego słowa o tym, że był kiedyś wielkim pisarzem, zostały napisane z autoironią.
Siła powiastki filozoficznej, jaką jest „Karnawał", polega na lekkości i dystansie, z którymi dramatopisarz wyraził pesymistyczne widzenie świata. Nie zauważa w nim Boga, zaś roszczący sobie prawo do reprezentowania go Biskup (Piotr Cyrwus) nie potrafi dotrzymać nawet obietnicy ubóstwa. Jest infantylny, nic nie rozumie z życia.
Metafora karnawału organizowanego w czerwcu przekonuje, że świat stanął na głowie, dokładnie tak jak życzy sobie tego Szatan. To on, grany delikatnie, choć dobitnie przez Jerzego Schejbala, rządzi ludzkością. Jest bardziej wstrzemięźliwy niż Biskup. Nie pije alkoholu, tylko wodę. Nie musi nawet nikogo wystawiać na pokuszenie, bo świat przypomina pułapkę, do której ciągnie człowieka głupota. Niezmiennie od czasów Ewy i Adama.