– Teraz odbębnimy sobie trochę teatru faktu! – mówi kpiąco Władysław Broniewski (Juliusz Chrząstowski), bo ten spektakl teatrem faktu nie jest i to ostentacyjnie.
W krakowskim Starym Teatrze oglądamy tragikomedię o polskich marzeniach ostatniego stulecia oraz bezwzględną satyrę na naszych przywódców, którzy rozmienili je na drobne. Historiozoficzną opowieść o tym, że w Polsce trudno przewidzieć, czy wielkie zwycięstwa nie okażą się czasem katastrofami, klęski zaś nie doprowadzą do zwycięstwa.
Demirski bierze pod but zarówno młodą lewicę, jak i prawicowców. Romantyczny, wręcz liryczny Dzierżyński (znakomity Marcin Czarnik) przypomina Stańczyka. Śpiewa ponuro Norwida w stylu Niemena, kaja się za przelaną krew i przyznaje do klęski komunizmu. Ale też ma prawo kpić ze współczesnych Polaków za to, że wyrzekli się socjalnych zdobyczy w zamian za wolnorynkowy american dream, który dla wielu okazał się koszmarem.
Z kolei Piłsudski (Michał Majnicz) jest autorem historycznego zwycięstwa, ale za jego rządów strzelano do robotników, więziono opozycję, a gdy odchodził, Polska była słaba i skazana na katastrofę, jakiej nigdy wcześniej nie zaznała. Piłsudski chowa się pod koc na barłogu, uciekając od podejmowania strategicznych decyzji. Jest bardziej symbolem polskiego polityka niż historyczną postacią. Przywódcą niedającego się okiełznać chaosu, hetmanem z paździerza, który czeka na cud. Można w nim dostrzec polityczną słabość Jaruzelskiego i Wałęsy. Śmieszny jest chłopski premier Witosa, który w okresie największego zagrożenia jedzie na żniwa. Bo pogoda wyjątkowo dobra!
Witosa gra Krzysztof Globisz, transformując, na zmianę, w postać generała Weyganda, księdza Skorupkę i szyfranta, który dostarczył Piłsudskiemu ważne informacje z bolszewickich depesz. W tej poczwórnej kreacji odbija się jak w krzywym zwierciadle kicz filmu Jerzego Hoffmana. Marta Ojrzyńska parodiuje Nataszę Urbańską i protestuje przeciwko graniu kogoś tak pretensjonalnego.