To, co widz może od soboty oglądać w Teatrze Wielkim w Poznaniu, jest przykładem spektaklu nowoczesnego, ale nie epatującego współczesnymi gadżetami. W przypadku wielkiego fresku historycznego, jakim jest „Borys Godunow", to szczególnie cenne i dziś jakże rzadkie.
Car w garniturze
Sceniczne losy tej wielkiej opery o wymiarze szekspirowskiej tragedii są tyleż barwne, co smutne. Gdy rozpadł się Związek Radziecki, w dziele Modesta Musorgskiego zaczęto doszukiwać się przede wszystkim obrazu korzeni zła sowieckiego imperium.
Po słynnej inscenizacji Herberta Wernickego na festiwalu w Salzburgu w 1994 r., który losy tytułowego bohatera pokazał na tle ściany wypełnionej portretami rosyjskich władców – od Iwana Groźnego do Gorbaczowa i Jelcyna – powstały kolejne takie spektakle. Borys Godunow i jego bojarzy ubrani w jednakowe szare garnitury wyglądali jak apodyktyczni członkowie komunistycznego politbiura. I tak jest do dziś, by wspomnieć niedawną wersję ze Staatsoper w Monachium w reżyserii Katalończyka Calixto Bieito.
Modzie tej ulegli także twórcy radzieccy, o czym kilka lat temu świadczył „Borys Godunow" we wrocławskiej Hali Ludowej zrealizowany przez Jurija Aleksandrowa (skądinąd piewcę polityki Putina).
Sposób, w jaki zresztą rosyjscy reżyserzy traktują dzieła z ojczystego kanonu, u nas spowodowałyby gwałtowne protesty prawicowych obrońców narodowych tradycji. A w Rosji główny awangardzista Dmitrij Tscherniakow po „Eugeniuszu Onieginie" w moskiewskim Teatrze Bolszoj rozegranym przy biesiadnym stole i psychodelicznym „Rusłanie i Ludmile" stał się głównym artystą eksportowym do nowojorskiej Metropolitan czy La Scali.