„Stiffelio” powstał w okresie, gdy Verdi był w świetnej formie, tuż po nim skomponował przecież jedno ze swych arcydzieł – „Rigoletto”. Prapremiera odbyła się w 1850 r. w Trieście, potem jednak kompozytor dokonywał przeróbek dla potrzeb kolejnych inscenizacji, gdy rok później „Stiffelia” wystawiono w Rzymie, a następnie w Wenecji. W 1855 r. dzieło pojawiło się też na scenie w Neapolu, ale Verdi wciąż był niezadowolony, mimo że libretto napisał dla niego jeden z najlepszych jego współpracowników Francesco Maria Piave.
Na czym zatem polegał problem kompozytora? Verdi, syn praczki i sklepikarza, miał bowiem naturę włoskiego chłopa, w życiu kierującego się prawami natury i porywami serca. Dlatego mężczyźni w jego operach bywają porywczy, w dekalogu ich życiowych norm jest zemsta, po jej dokonaniu gotowi są ponieść karę i odbyć pokutę. Muzyka Verdiego kipi zatem emocjami, co w żaden sposób nie przystaje do surowej atmosfery domu pobożnego tytułowego Stiffelia – niemieckiego pastora, który umie stłumić w sobie własną dumę, a przede wszystkim potrafi przebaczać. Nawet własnej żonie, która w chwili słabości skierowała uczucia ku innemu i teraz żałuje swego postępku.
W „Stiffeliu” odnajdziemy piękne melodie oraz zróżnicowane sceny chóralne, bo widać, że to dzieło wyszło spod ręki operowego mistrza. Brakuje jednak tego, co cechuje najwspanialsze utwory Verdiego: prawdy i szczerych, nieskrywanych emocji.
Na szczęście poznański „Stiffelio” jest przedstawieniem atrakcyjnym teatralnie. Reżyser Paweł Szkotak wie, jak nowoczesność połączyć z tradycją. Subtelnie zaznaczył, że akcja dzieje się w czasach Verdiego, ale próbował nadać jej walor uniwersalny. Ładnie też skomponował poszczególne obrazy, realizm łącząc z poetycką metaforą. Poznański „Stiffelio” jest efektowny wizualnie, także dzięki pomysłowej, choć prostej scenografii Izabeli Kolki.
Verdi czuł, że muzyka „Stiffelia” ma wartość. Kiedy w 1856 r. ostatecznie zakazał wystawiania tej opery, nie zapomniał o partyturze. Wykorzystał ją dla potrzeb kolejnego dzieła, jakim był „Aroldo”. Niemiecki pastor zamienił się w nim w średniowiecznego rycerza, ale osnowa dramatu pozostała ta sama i w finale tytułowy bohater znów przebacza wiarołomnej żonie.