„Moulin Noir” w warszawskim Teatrze Współczesnym jest choreograficznie udramatyzowanym występem piosenkarskim, złożonym z utworów trzech współczesnych bardów: Australijczyka Nicka Cave’a, Anglika Martyna Jacquesa i Amerykanina Toma Waitsa. Od estradowego popisu różni go nieobecność czadu, czyli szalejących efektów świetlnych, psychodelicznych, stroboskopowych lub laserowych.
Rozśpiewani młodzi ludzie – w większości studenci ostatniego roku aktorstwa Akademii Teatralnej w Warszawie – muszą sobie radzić bez podobnych podpórek, i dobrze. Widać, że się starają. Ich młodość, zapał, energia, temperament wyniosły ten pokaz ponad jego rzeczywiste znaczenie. Nie ukrywam, że twórczość tych trzech bardów zajmuje mnie nieszczególnie. Opiewanie niedoli rozmaitych cywilizacyjnych połamańców, którzy swoje niedostosowanie zagłuszają narkotykami, alkoholem i wyuzdanym seksem, jakoś mnie nie wzrusza. Nie porywają mnie też jękliwe skargi ani zwierzenia seryjnych morderców, piromanów, sutenerów, narkotykowych dilerów i ich klienteli.
Owszem, każdy, kto wysłucha choć jednej frazy Toma Waitsa, powinien poczuć mrowienie w plecach. Pod warunkiem że ma do czynienia z autentycznym głosem i oryginalnym tekstem, a nie sztampą rymowanek Romana Kołakowskiego. Największą bolączką tej antyrewii jest bowiem brak poezji – a bez niej, niestety, sztuka teatru pozostaje martwa i pusta.
Songi Bertolta Brechta z muzyką Kurta Weilla do dziś robią piorunujące wrażenie, bo ich polskie wersje wyszły niegdyś spod ręki Władysława Broniewskiego, poety co się zowie. Natomiast „Opera za trzy grosze” w warszawskiej Syrenie pokazuje, jak z ich przekładami „poradził” sobie Kołakowski. Z tekstami wspomnianych bardów obszedł się równie bezwzględnie.
Scenarzysta i reżyser Marcin Przybylski przygotowując piosenki ze studentami, nie miał więc łatwego zadania. Adepci aktorstwa bronili się na scenie, jak umieli, głównie wdziękiem, w czym część panów starała się prześcignąć panie.