Marilyn jest Sandra Korzeniak, która grała u Lupy Małgorzatę w inscenizacji powieści Bułhakowa. Oglądamy Monroe w oparach koszmarnego snu poddanego psychoanalizie.
Została zaproszona na śniadanie mędrców i mistrzów. Wielki Mag (Zbigniew Kaleta), gospodarz ceremonii, przypomina Jezusa, ale jest postacią z dzieł Carla Junga. Leży na kozetce-wózku inwalidzkim, zawinięty w koc – niczym w całunie. To stypa po balu u Wolanda. Świata nie dało się uratować. Mag mówi: potrzebna jest nowa osobowość. Nowa ofiara. Naga, przerażona Marilyn chwieje się na srebrnych szpilkach. Próbuje się zasłonić sukienką. Wtula w betonową ścianę.
Ale rytuał złożenia gwiazdy na stosie ofiarnym zaczął się nieodwołalnie. Na scenie ruszyła w ruch kamera prowadzona na hydraulicznym statywie. Trwa bezpośrednia transmisja. Oglądamy jeden z tych niesamowitych obrazów Lupy, kiedy dotyka tajemnicy życia.
I dzieje się rzecz nie do uwierzenia: reżyser przerywa aktorom. Krzyczy: „Stop kamera!” – Dlaczego zanikł obraz wyświetlany na tylnej ścianie sceny? Jest. – Ale nie ma napisów dla zagranicznych gości! – krzyczy Piotr Skiba (fotograf André). I domaga się interwencji technika. Jednak reżyser chce grać, kręcić. – Najwyżej potem sam opowiem koniec – obiecuje podekscytowany.
Inscenizator znany z tego, że ma kłopot z ukończeniem przedstawień na czas premiery, uprzedził na samym początku, że tym razem, wyjątkowo, jest zmuszony pokazać próbę. Ostrzegł kilkuset widzów, krytyków teatralnych i szefów festiwali z całego świata, że aktorzy nie pamiętają tekstu. A on może się irytować i interweniować. Albo prosić o pomoc suflerkę.