Premierą pięcioaktowych „Trojan” Hectora Berlioza Opera Narodowa dołączyła do światowych scen wyznaczających teatralne mody. By opera była dzisiaj „trendy”, nic nie może w niej dziać się tak, jak wymyślił sobie kompozytor.
Opowieść o upadku Troi i wędrówce Eneasza do Italii hiszpański reżyser Carlus Padrissa przedstawił jak odlotową mieszankę, w której odnajdziemy odwołania do amerykańskiego futbolu, boksu i „Transformersów”, do operowego kiczu w stylu „Aidy” i do „Gwiezdnych wojen”. Całość doprawił wizualizacjami, w których wyrafinowanie plastyczne łączy się z komiksową prostotą.
To jest spektakl XXI wieku, dla widza, który oczekuje migających obrazków. Te zaś próbują mu przełożyć antyczną historię na współczesną story o tym, że komputerowy wirus może zniszczyć współczesną cywilizację, niczym kiedyś Grecy Troję.
Kiedy wszakże ze spektaklu Padrissy zdrapie się jego nowoczesną powłokę, pozostanie zwykła, tradycyjna opera z jej posągowymi bohaterami i patetycznymi gestami. Hiszpan, tak jak większość współczesnych inscenizatorów, jest wizjonerem, a nie teatralnym fachmanem. Nie potrafi w nowatorski sposób tworzyć pogłębionych rysunków postaci ani budować dynamicznej akcji opartej na działaniach aktorskich. Liczy się wyłącznie wizualny efekt.
W porównaniu z innymi reżyserami Carlus Padrissa respektuje jednak muzykę, żaden z jego obrazów nie kłóci się z nią. A w przypadku „Trojan” jest czego słuchać, zwłaszcza gdy orkiestrę prowadzi Walery Gergiew.