Zmiana tytułu spektaklu na "Kaskada" była pierwszym krokiem oddalającym twórców od świetnego oryginału. Początek sobotniej premiery zapowiadał co prawda dobre przedstawienie – kameralny komediodramat o rozpadzie związku.
Jona, znużony małżeństwem facet po pięćdziesiątce, chce się rozstać z żoną Lewiwą. Ona sprzeciwia się rozwodowi, choć już męża nie kocha, a jedynie tęskni za wspólnymi chwilami szczęścia. Para obrzuca się oskarżeniami o zmarnowanie życia. Próbują być wobec siebie okrutni, ale stają się żałośni i dziecinni. Reżyserka Agnieszka Olsten umieściła akcje na parkiecie dancingu, nad którym kręci się dyskotekowa kula.
Sam autor sztuki przewidział tylko jeden element scenograficzny – wielkie małżeńskie łóżko, z którego mąż wyrzuca żonę.
Pragnienia bohaterów ujawniają się w tańcu. Ona, podskakując w baletkach, tęskni za witalnością i młodością. On próbuje sił we flamenco, marząc o nowym, ekscytującym życiu.
Napięcie i chemia, które tworzą się między aktorami w pierwszych scenach, znikają w dalszej części przedstawienia. Akcja przerywana jest bowiem projekcjami nagrań z improwizacji obojga wykonawców.