Bral zaczyna swoje przedstawienie Dostojewskiego tak, jak Andrzej Wajda słynną inscenizację „Nastazji Filipowny" w Starym Teatrze w 1977 r. Od sceny, która kończy powieść (Ciemny pokój. Dwaj mężczyźni – nad wyraz spokojny książę Myszkin i rozdygotany Rogożyn – dialogują nad ciałem martwej Nastazji majaczącym gdzieś w tle).
Szybko jednak okazuje się, że Brala nie interesuje dramat namiętności rozgrywający się między trójką bohaterów, wiążący ich aż do śmierci Nastazji. Centralnym punktem „Idioty" w Studio stają się urodziny kobiety, w trakcie których na zmianę prowokuje ona otaczających ją mężczyzn i jednocześnie staje się ich ofiarą.
Balet końskich łbów
Zebranie w czerwono oświetlonym salonie większości postaci z powieści i nagłe zmiany nastroju uroczystości – od grzecznościowych rozmówek po wybuch histerii Nastazji – nie wnoszą jednak nic nowego do interpretacji powieści. Oderwane od siebie sceny są raczej pretekstem do rozpętania cyrkowego pandemonium, żywcem wyciągniętego z gorączkowych majaków bohaterki. Rogożyn kupujący ją za sto tysięcy rubli pojawia się więc w towarzystwie atlety terroryzującego towarzystwo strzałami z bicza. Nastazja będzie dla niego – stając na tle cerkiewnej ikony – celem do rzucania nożami. A wykorzystujący ją mężczyźni założą ogromne końskie maski.
Prawem reżysera dokonującego adaptacji wielowątkowej powieści Dostojewskiego jest możliwość jej autorskiego odczytania. Spektakl Brala nie przekonuje jednak do siebie chaotycznym wymieszaniem tematów i próbą wprowadzenia zespołu aktorskiego Studia w metody stosowane przez reżysera w spektaklach teatru Pieśń Kozła. Trudno zrozumieć, jak z ekspresyjną wizją urodzin Nastazji łączy się żarliwy monolog Myszkina na temat katolicyzmu i istoty chrześcijaństwa. Oraz dlaczego pod koniec spektaklu tworzona do tej pory wizja zostaje zatarta przez wprowadzenie na scenę pracowników technicznych zmywających podłogę. Pod kolejnymi obrazami kryje się interpretacyjna pustka.
Widzu, bądź wyrozumiały
Po obejrzeniu „Idioty" trudno powstrzymać się od konkluzji, że nad teatrem Studio zawisła od paru lat jakaś artystyczna klątwa. Jego kondycji nie potrafią odmienić kolejni dyrektorzy. Ubiegły sezon, z mało udanymi premierami „Po odejściu w stan spoczynku" i „Artuad. Sobowtór i jego teatr", szybko zdjętą z repertuaru „Księżną Amalfi" i odwołanym w atmosferze wzajemnych oskarżeń przedstawieniem „Nosorożec" w reżyserii Lecha Raczaka, trudno zaliczyć do sukcesów. Na tle tych przedsięwzięć najciekawszym przedstawieniem w teatrze Studio okazały się – paradoksalnie przygotowane przez nieinstytucjonalny Teatr Konsekwentny – „Zaklęte rewiry".