Utwór ma niezwykłą historię. Ukończony był w 1936, a w całości wydany dopiero w 1982 roku, czyli prawie 30 lat po śmierci autora.
– Politycy najwyraźniej bali się tego dzieła – mówi „Rzeczpospolitej” Lech Raczak. – Bo też jest ono ciętą satyrą, która doskwiera każdej władzy. Sięgam po „Bal w operze” po raz kolejny, bo to rzadka próba opisania momentu politycznej apokalipsy, upadku pewnej klasy rządzącej - dodaje.
Jan Tomaszewicz, dyrektor Teatru w Gorzowie Wielkopolskim zaprosił Raczaka do zrealizowania tego spektaklu jeszcze przed wyborami, w zupełnie innej sytuacji politycznej.
- Wtedy miałem wrażenie, że robię spektakl o świecie, który wkrótce runie - opowiada reżyser. - Potem okazał się opowieścią o formacji, która utraciła władzę, teraz może być odbierany jeszcze inaczej, bo w tym tekście tkwi niespodziewana aktualność. Tuwim odwołując się do apokalipsy wskazuje że każdy świat musi mieć swój koniec. Złudzeniem jest, że stworzymy formację społeczno-polityczną czy myślową, która będzie trwała wiecznie. Tuwima przeczuwał ponadto, że apokalipsa może być także przerażająco groteskowa. Eliot wymyślił, że świat kończy się nie krzykiem lecz skomleniem, Tuwim twierdził, że może się kończyć groteskowym upadkiem - tłumaczy.
Pisząc „Bal w operze” poeta chciał wyrazić ostry sprzeciw, wobec rodzącego się w latach 20. XX wieku faszyzmu i sanacji, pokazać zezwierzęcenie przedstawicieli ówczesnej władzy, otumaniającej społeczeństwo, a także służalczość dziennikarzy. - Artur Sandauer nazwał „Bal w operze” syntezą kabaretu z najczystszą poezją, bo utwór ten jest niezwykły także pod względem językowym i kompozycyjnym – dodaje Lech Raczak. – Tuwim po mistrzowsku układa rymy, przeplata patos z błazenadą, treści wzniosłe zestawia z pospolitymi, gdy trzeba sięga po wulgaryzmy. Jego krytyka jest bezbłędna i bezwzględna zarazem - podkreśla.