Ostatni raz widziano go rankiem 21 marca 2002 roku. John Darwin, wówczas 51-letni funkcjonariusz służby więziennej, wypłynął kajakiem u wybrzeży nadmorskiego kurortu Seaton Carew w północno-wschodniej Anglii. Nie wrócił z wyprawy. Znaleziono jedynie szczątki czerwonego kajaka, które fale wyrzuciły na plażę.
Poszukiwania nie przyniosły rezultatu. Koroner uznał, że morze zabrało Johna Darwina na zawsze. Mylił się. W sobotę, pięć i pół roku po tragedii, Darwin cały i zdrowy zjawił się na posterunku w centrum Londynu, mówiąc niepewnie: Myślę, że jestem osobą zaginioną.
Od kilku dni 90-tysięczne Hartlepool, gdzie mieszkał Darwin, żyje historią tajemniczego powrotu z zaświatów, a policja próbuje rozwikłać zagadkę. Mężczyzna nie pamięta, co się wydarzyło. Lekarze nie stwierdzili u Darwina żadnej choroby. Policja nie wyklucza jednak, że mógł utracić pamięć i teraz zaczął ją odzyskiwać. Rozpoczęte wczoraj przesłuchania mają ustalić, co porabiał przez ponad pięć lat po zniknięciu. – Takie rzeczy zdarzają się niezwykle rzadko. To naprawdę szok, szczególnie dla rodziny – powiedziała lokalnej gazecie „Hartlepool News” miejscowa inspektor Helen Eustace.
– To najlepszy prezent na święta – mówił dziennikarzom brat Darwina Dawid. W poniedziałek mężczyzna spotkał się ze swoimi dorosłymi synami Anthonym i Markiem.
Jego 90-letni ojciec Roland przyznał, że nigdy nie pogodził się ze śmiercią syna. – Znaleziono jego kajak, ale Johna nie było. Coś mi nie pasowało – wyznał lokalnej gazecie. – Trudno wyrazić, jak bardzo jestem szczęśliwy.