Ludzie wybrani przez Boga do zbawienia

Mam komórkę i samochód, ale na Internet nigdy się nie zgodzę – mówi Jacob Martin. Jest głową jedynej w Polsce rodziny amiszów. Gdy sąsiedzi siadali do wigilii, Martinowie byli po obiedzie. Nie było choinki i prezentów. W tym domu jedynym świętem jest niedziela

Aktualizacja: 29.12.2007 19:37 Publikacja: 29.12.2007 03:37

Ludzie wybrani przez Boga do zbawienia

Foto: Fotorzepa, Raf Rafał Guz

Do Cięciwy, wsi położonej w gminie Dębe Wielkie ok. 30 km od Warszawy, trafić nie jest łatwo. Żeby dostać się do domu rodziny Martinów, trzeba pokonać cztery kilometry leśnych, wyboistych dróg, minąć kilka wiejskich chat i mieć wiele szczęścia, by się nie zgubić.

Przed piętrową, obitą blachą chałupę wychodzi Jacob, ojciec rodziny, 38 lat. Ubrany w jasną, wyprasowaną koszulę i sztruksowe spodnie na szelkach. Ma okulary i brodę, która jest obowiązkowa u żonatych amiszów. Tak jak chusteczki na głowie dla kobiet. Nosi je 40-letnia Anita, żona Jacoba, i obie córki. – Nakrycie głowy dla kobiet to ochrona duchowa, ale i zabezpieczenie przed złymi mężczyznami – tłumaczy Jacob. Mówi biegle po polsku, choć z wyraźnie amerykańskim akcentem.

Opowiada, że w Stanach Zjednoczonych, z których pochodzą on i Anita, zdarzyła się swego czasu historia, która potwierdziła niezwykłą moc chustek na głowie. – Jedna z kobiet z naszego zboru wsiadała do samochodu obcego mężczyzny. Głupia była, a ten kierowca chciał jej zrobić krzywdę. Jednak coś go w ostatniej chwili powstrzymało. Pozwolił pasażerce wysiąść – wspomina amisz. Twierdzi, że to za sprawą chustki, podkreślającej skromny wygląd amiszki.

Dom dla rodziny zbudował sam. Ale jego prawdziwym zarządcą jest Anita, kobieta o uśmiechniętej twarzy. Nie odzywa się niepytana, ale kiedy już mówi, to zawsze pogodnie. Jest w ciągłym ruchu, podczas naszej kilkugodzinnej wizyty ani razu nie usiadła, by odpocząć. Najpierw przygotowywała posiłek, potem zaś zajęła się szyciem.

Do Polski Martinowie przyjechali 14 lat temu z Pensylwanii w USA. Razem z dwiema innymi rodzinami dotarli do Cięciwy. Chcieli założyć w Polsce zbór. Jednak kiedy zostali okradzeni, większość z nich zdecydowała się wrócić do Stanów Zjednoczonych. Został tylko Jacob z ciężarną żoną i synkiem. – Nie było łatwo, ale nie ma co narzekać: mamy dobrych sąsiadów, pomagali nam zawsze, kiedy było trzeba – wspomina Jacob Martin.

To właśnie w hrabstwie Lancaster w Pensylwanii, skąd przybyli Martinowie, oraz w hrabstwie Holmes w stanie Ohio żyje większość z 200 tys. amiszów. Ich małe osady rozproszone są również w stanie Iowa, Michigan, Nowy Jork oraz w prowincji Ontario w Kanadzie. Na kontynent północnoamerykański amisze trafili w XVII wieku. Ta wspólnota religijna wywodzi się od szwajcarskich anabaptystów, a słowo amisz od Jakuba Ammana, szwajcarskiego anabaptysty, który nauczał, że członkowie zborów nie powinni nic zmieniać w swoim życiu i pracy. Chciał on, by przepisy religijne regulowały wszelkie sfery życia społecznego – począwszy od życia rodzinnego, a skończywszy na sposobie ubierania się czy strzyżeniu brody.

Amisze wierzą, że człowiek jest przeznaczony przez Boga albo do zbawienia, albo do potępienia. Jeśli Bóg kogoś wybrał, to trafi on do wspólnoty amiszów, bo tylko ona daje możliwość zbawienia. Obowiązkiem wybranych jest pobożne i sprawiedliwe życie. Każdy, kto nie stosuje się do zasad wspólnoty, jest z niej usuwany, a więc będzie potępiony. Członkowie wspólnoty, nawet rodzice, nie mają prawa się z banitą kontaktować, staje się dla nich martwy.

Krzysztof Kurek, którego dom stoi najbliżej gospodarstwa amiszów, mówi, że to mili i spokojni ludzie. – Złego słowa nie mogę o nich powiedzieć, są pomocni i uczciwi – podkreśla.

Ks. Jerzy Mackiewicz, proboszcz parafii rzymskokatolickiej pod wezwaniem św. Apostołów Piotra i Pawła w Dębem Wielkim, na której terenie mieszka rodzina Martinów, przyznaje, że niezbyt dobrze ją zna. – Z tego, co wiem, ci ludzie są bardzo pozytywnie odbierani przez mieszkańców. Są pobożni i ambitni. Ze swoją wiarą nikomu się nie narzucają, nie są nachalni – mówi ks. Mackiewicz.

Małgorzata Pańczak, sekretarz gminy Dębe Wielkie, nie widziała jeszcze rodziny Martinów, bo w urzędzie pracuje od niedawna. – Ale z tego, co wiem, to ta dobra rodzina. Nie ma na nich żadnych skarg – dodaje.Wspólnoty amiszów w USA żyją tak samo jak ich przodkowie 400 lat temu w szwajcarskich wioskach. W ich domach nie ma prądu, telefonów, telewizji czy radia. Zamiast samochodu przed domem mają bryczkę i konie w stajni. Prowadzą typowe życie rolników z okresu przedprzemysłowego. Najbardziej konserwatywne grupy zakazują używania szelek, kolorowych koszul (można nosić białe), wysokich dachów w domach, zasłon w oknach i drzwiach, kotar, trawników. Włosy u mężczyzn muszą być odpowiednio uczesane, kobiet zaś przykryte stosownym czepeczkiem. Ale w domu Martinów są prąd, lodówka, a nawet komputer. Jacob używa też komórki. – To stary model, ale mi wystarczy – opowiada. I dodaje, że zbór, z którego pochodzi, nie jest zbyt tradycyjny.

– Już w USA miałem samochód. Nie uciekam od zdobyczy techniki, ale na Internet i telewizor się nie zgodzę – mówi kategorycznie Jacob. Dlaczego? Bo uważa, że można w nich znaleźć wszystko, a to nie służy wychowaniu i pobożności dzieci.

Jacob dużo wie, bo dużo czyta. Na parapetach, na regałach, które sam zbudował, a nawet na podłodze pod ścianami, stoją książki. – Myślę, że mam wiedzę, która jest porównywalna z tą, jaką ludzie zdobywają na studiach. Ja tylko papierów nie mam, bo nie są mi potrzebne – mówi.Choć to czas świąt, u Martinów próżno szukać choinki. Amisze nie obchodzą świąt Bożego Narodzenia ani żadnych innych. Dla nich liczy się tylko niedziela. W ten dzień jeżdżą do Warszawy na nabożeństwo do kościoła zielonoświątkowców.

Ze sobą rodzina amiszów rozmawia po angielsku. – Chcemy, by dzieci znały język swojego pochodzenia. Uczymy je pisać i czytać po angielsku. Choć coraz częściej dzieci w angielskie zdania wrzucają polskie wyrazy – opowiada Jacob.

Na świecie jest ok. 200 tysięcy amiszów, w Polsce żyje tylko jedna rodzina

Najstarsi synowie 12-letni Ruben i dziesięcioletni Josue mają swój pokój na pierwszym piętrze domu. Obok jest sypialnia dwóch córek Martinów dziewięcioletniej Ilony i siedmioletniej Zosi. Na dole, w pokoju, który graniczy z kuchnią i salonem, mieszkają najmłodsi domownicy: pięcioletni Waldek, czteroletni Krzyś i najmłodszy dwuletni Stefan. To właśnie oni opowiadają nam o ulubionych zabawach, pokazują swoje rysunki, tłumaczą zasady gry w chińczyka. Mnóstwo gier planszowych to zresztą znak rozpoznawczy dzieci polskich amiszów.

– Bardzo lubią tak się bawić, to je rozwija – mówi Anita. Choć rodzina ma już siedmioro dzieci, to chce mieć jeszcze kolejne. Kiedy się zdarzy, że Martinowie wyjeżdżają, to dzieci zostawiają u Władysławy Biernackiej, żony sołtysa Cięciwy.

– Najstarsze przynoszą książki i odrabiają lekcje. Jedno dziecko drugim się zajmuje. Są bardzo zdyscyplinowane i bardzo spokojne – dodaje sołtysowa.

Polscy amisze, tak jak ich współwyznawcy w USA, żyją z tego, co sami mogą wypracować na swojej ziemi. – W ogrodzie mamy wszystkie warzywa i owoce. W oborze hodujemy kilkanaście kur, kaczki i krowę z cielakiem i to nam wystarcza – opowiada Jacob. W domu regał pełen przetworów zimowych: kompotów, przecierów czy dżemów. – W tym roku nie ma ich zbyt dużo, bo było mało jabłek – opowiada Anita. Do słoika wypełnionego zieloną wodą wciska jajka ugotowane na twardo. – Co to jest? – pytamy.

– To woda po ogórkach kiszonych. Jajka wkładam, by nabrały takiego kwaskowego smaku. Dzieci bardzo je lubią – opowiada kobieta.

Z polskich potraw najbardziej smakuje im bigos. Amisze tradycyjnie się starają nie jeść rzeczy z krwią. – Trzeba pamiętać, że my nie jesteśmy smakoszami. Jedzenie jest po to, by przeżyć – wyjaśnia Jacob.

Czasami uda mu się zarobić trochę pieniędzy dzięki stolarce. – Robię ludziom na zamówienie meble, stoły, schody. Czasem też zatrudniam się na budowach i pomagam w stawianiu domów – opowiada mężczyzna.Martinowie nie korzystają z pomocy społecznej. – Mieliśmy kontakt z tą rodziną, ale oni uważają, że są osoby bardziej potrzebujące pomocy. Mówią, że sami sobie poradzą – opowiada Dorota Jamzer-Dąbrowska, szefowa gminnego ośrodka pomocy społecznej.

Każdy dzień rodziny Martinów jest do siebie podobny.– Wstajemy dość późno, bo około siódmej rano. Idziemy spać o dziewiątej wieczorem – opowiada Anita.

Dzień zaczynają od modlitwy, potem jest pora na śniadanie. Około dziesiątej zaczyna się praca w domu i obowiązki przy zwierzętach. – Chłopcy pomagają w obrządku, dziewczynki pomagają w kuchni, sprzątają w domu – mówi Jacob.

Choć w Polsce istnieje obowiązek szkolny, dzieci Martinów nie chodzą do szkoły. Rodzina nie ma obywatelstwa, więc nie ma kłopotów (w przyszłym roku otrzyma prawo stałego pobytu w Polsce, ale to nic nie zmieni). Dzieci się uczą w domu. Zimą jest więcej czasu na lekcje, które prowadzi Anita. – Kiedy dzieci kończą sześć lat, zaczynamy z nimi się uczyć. Obowiązkowe są pisanie, czytanie, matematyka, geografia, historia – opowiadają rodzice. W USA dzieci amiszów chodzą do własnych szkół, ale tylko do 14. roku życia.

Jacob zapewnia, że jeśli jego dzieci będą chciały się dalej uczyć, to pójdą do szkoły. Będą też mogły odejść ze zboru. – Zostawiamy im wybór. Gdybym im rozkazał zostać z nami na zawsze, to ukradłbym im ich wolę, a tego nigdy nie zrobię. Rodzice powinni szanować wybór dzieci. Jedyne, na czym mi zależy, to żeby spotkały kogoś, kto będzie dobrym człowiekiem – mówi Jacob.

Bartłomiej Walczak, socjolog z Wyższej Szkoły Pedagogiki Resocjalizacyjnej

Przypadek amiszów, którzy mieszkają na polskiej wsi, to zjawisko fascynujące. Szczególnie, że Polacy nie należą do narodów znających inne religie z pierwszej ręki. Jak wynika z badań OBOP przeprowadzonych w 1999 roku, 79 proc. Polaków poznaje mniejszości religijne z mediów. Jedynie co 50. rodak zna inne grupy z bezpośrednich kontaktów. Sytuacja amiszów z Cięciwy, którzy zostali w pełni zaakceptowani przez lokalną społeczność, pokazuje, że kiedy mamy bezpośredni kontakt z „innymi”, dystans społeczny ulega zmniejszeniu. Dlaczego? Otóż uprzedzenia i rezerwa tworzą się przede wszystkim wtedy, kiedy budujemy swoją wiedzę o „innych” na podstawie stereotypów i bez bezpośredniego kontaktu. Najlepszym sposobem na oswojenie obcości jest własne doświadczenie.

Do Cięciwy, wsi położonej w gminie Dębe Wielkie ok. 30 km od Warszawy, trafić nie jest łatwo. Żeby dostać się do domu rodziny Martinów, trzeba pokonać cztery kilometry leśnych, wyboistych dróg, minąć kilka wiejskich chat i mieć wiele szczęścia, by się nie zgubić.

Przed piętrową, obitą blachą chałupę wychodzi Jacob, ojciec rodziny, 38 lat. Ubrany w jasną, wyprasowaną koszulę i sztruksowe spodnie na szelkach. Ma okulary i brodę, która jest obowiązkowa u żonatych amiszów. Tak jak chusteczki na głowie dla kobiet. Nosi je 40-letnia Anita, żona Jacoba, i obie córki. – Nakrycie głowy dla kobiet to ochrona duchowa, ale i zabezpieczenie przed złymi mężczyznami – tłumaczy Jacob. Mówi biegle po polsku, choć z wyraźnie amerykańskim akcentem.

Pozostało 92% artykułu
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1017
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1016
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1015
Świat
Incydent na Morzu Bałtyckim. Załoga rosyjskiego statku wystrzeliła racę w stronę śmigłowca Bundeswehry
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1014
Materiał Promocyjny
Transformacja w miastach wymaga współpracy samorządu z biznesem i nauką