Mniej więcej 30 sekund mieli na podjęcie decyzji o naciśnięciu guzika operatorzy rakiety umieszczonej na pokładzie okrętu Marynarki Wojennej USS „Lake Erie” na Pacyfiku. Decyzja zapadła i o 4.26 nad ranem czasu polskiego satelita szpiegowski został trafiony nad oceanem.
Sekretarz obrony Robert Gates wyraził ostrożne zadowolenie z wyniku misji. Niektórzy eksperci uważali, że niełatwo będzie trafić obiekt wielkości furgonetki poruszający się na wysokości ponad 240 kilometrów nad Ziemią z szybkością niemal 30 tysięcy kilometrów na godzinę. – Tak jak my wszyscy, pan sekretarz czeka na bliższe informacje o wyniku tej misji. W końcu celem nie było jedynie zestrzelenie satelity. Celem było uderzenie i zniszczenie zbiornika z paliwem, by wyeliminować potencjalne zagrożenie dla nas tutaj, na Ziemi – powiedział rzecznik prasowy Pentagonu Geoff Morrell.
Departament Obrony USA podaje, że wszystkie szczątki satelity wejdą do atmosfery w ciągu 48 godzin od uderzenia. W tym czasie uda się też ustalić, czy zniszczeniu uległ zbiornik z 500 kilogramami hydrazyny, wysoce toksycznego paliwa, które mogłoby zagrażać życiu i zdrowiu ludzi w rejonie upadku. Pentagon ocenia prawdopodobieństwo zniszczenia zbiornika na 90 procent.
Do zniszczenia satelity, który w wyniku utraty łączności radiowej mógł w sposób niekontrolowany spaść na Ziemię, użyto specjalnie zmodyfikowanego w tym celu pocisku SM-3. W swej normalnej wersji SM-3 są elementem amerykańskiej tarczy antyrakietowej.
Zdaniem niektórych amerykańskich specjalistów świadczyć to może o tym, że Pentagonowi wcale nie chodziło o bezpieczeństwo, lecz o pokazanie skuteczności systemu i wysłanie ostrzegawczego sygnału pod adresem potencjalnych rywali w grze o dominację w kosmosie – Rosji i Chin.