Producenci izraelskich flag przeżywają chyba najlepszy okres swojego życia. Dwa błękitne pasy u góry, dwa u dołu i gwiazda Dawida na białym tle. Symbole te widać wszędzie. W witrynach sklepów, kawiarniach, restauracjach i na balkonach. Za szybami samochodów, na koszulkach przechodniów i na balonikach przytroczonych do dziecięcych wózków. Niektórzy wystrzygli sobie nawet gwiazdę Dawida na głowach.
W nocy ze środy na czwartek na głównym placu Icchaka Rabina kilkadziesiąt tysięcy ludzi bawiło się, śpiewając patriotyczne pieśni i oglądając na wielkich ekranach archiwalne zdjęcia z 14 maja 1948 roku, dnia ogłoszenia niepodległości Izraela (według kalendarza żydowskiego rocznica wypadła wczoraj). O północy odpalono fajerwerki, a rano nad plażami swoje umiejętności prezentowali piloci F-16, przelatując z hukiem nad głowami wiwatującego tłumu.
Wszystko to miało miejsce w uznawanym za najbardziej liberalne i postępowe miasto Izraela, Tel Awiwie. W „bastionie prawicy”, Jerozolimie, obchody były podobno jeszcze bardziej huczne. – Wiem, że Europejczyka taki wybuch uczuć patriotycznych może zaskakiwać – mówi prof. Gerald Steinberg z Uniwersytetu Bar-Ilan. – Tutaj nikt nie śmiałby jednak powiedzieć, że to groźny przejaw nacjonalizmu czy kicz. Jeżeli z naszej młodzieży wykorzenimy patriotyzm, nasze państwo przestanie istnieć – dodaje.
Dziennikarze co do jednego są zgodni: izraelskie państwo jest dla wszystkich powodem do dumy. – Gdy tu przybyliśmy, zastaliśmy pustynię. Dziś mamy nowoczesny kraj o europejskim poziomie życia, rozwiniętą infrastrukturę i gospodarkę. Największym osiągnięciem jest jednak to, że przetrwaliśmy we wrogim regionie – podkreśla prof. Steinberg.
Jeden z billboardów, które rozmieszczono wzdłuż ulic Tel Awiwu, przedstawia dwie dotykające się ręce. Jedna z nich jest starai pomarszczona, a na przegubie ma wytatuowany obozowy numer. Druga jest ręką niemowlęcia. Trudno znaleźć lepszy symbol izraelskiej państwowości.