Czy małe kraje mają siedzieć cicho

Chcąc ratować rozwój Unii, Nicolas Sarkozy i Angela Merkel przyjmują rolę brutalnych karbowych, którzy przywołują do porządku niepokornych: dziś Lecha Kaczyńskiego, a jutro pewnie Vaclava Klausa – pisze publicysta „Rzeczpospolitej”

Publikacja: 11.07.2008 01:19

Czy małe kraje mają siedzieć cicho

Foto: AFP

Ledwie Francja objęła przewodnictwo w Unii, a już prezydent Nicolas Sarkozy zaczyna sugerować zmiany, które wiele dają do myślenia. Oto francuski przywódca proponuje, aby następne prezydencje trwały nie jak obecnie sześć miesięcy, lecz 18, i aby w tym czasie Unią wspólnie kierowały trzy państwa. Pomysł Pałacu Elizejskiego od razu skojarzono z faktem, że w kolejce do przewodzenia Unii czekają Czechy.

Niechęć czeskiego prezydenta Vaclava Klausa do traktatu lizbońskiego mąci spokój Sarkozy’ego, który chce jak najszybszego wprowadzenia dokumentu w życie. Co gorsza, po Czechach w kolejce do prezydencji stoi Szwecja – kraj, w którym także coraz częściej odzywają się głosy sceptyczne wobec Unii. Specjaliści kręcą głowami. Wspólna prezydencja trzech państw to idealne pole do konfliktów. Przestrzegają, że w takiej układance decydować będzie najsilniejszy gracz. Inni dodają jeszcze, że to symboliczny koniec zasady zakładającej, iż małe i duże kraje są w Unii równe. Czy zatem mali – jak radził niegdyś Polakom Jacques Chirac – mają siedzieć cicho?

Im bardziej po grudzie idzie integracja europejska, tym bardziej Francuzi i Niemcy chcą dyscyplinować unijnych dyskutantów

Takie pomysły, jak ten Sarkozy’ego, każą zwrócić uwagę na jeszcze inną przyczynę obecnych kłopotów. A mianowicie rosnącą nierównowagę między unijnymi mocarzami a państwami małymi i bardzo małymi. Zwolennicy traktatu z Lizbony lubią powtarzać, że poszerzenie Unii do 27 państw uczyniło ją niesterowalną. Istotnie, większość państw przyjętych w czasie ostatniego rozszerzenia – w większości postkomunistycznych – to kraje małe. Dwaj główni unijni gracze – Francja i Niemcy – czują się więc jak Guliwer wiązany setkami nici przez liliputy.

Wspólnota Europejska, która powstała w 1958 roku, składała się z sześciu krajów o zrównoważonym z różnych względów potencjale politycznym. Dzięki temu nawet słabsze: Belgia, Holandia i Luksemburg, na wielu polach dorównywały dużym: RFN, Francji i Włochom.

Niemcy, napiętnowane przegraną wojną, robiły wszystko, by uniknąć oskarżeń o chęć dominacji. Włochy, choć duże, w latach 50. i 60. wciąż były krajem biednym, a nadmierne ambicje Francji z kolei taktownie blokowała cała pozostała piątka.

Nawet w rozszerzonej Unii z lat 70. i 80. z Wielką Brytanią, Irlandią, Danią, Hiszpanią, Portugalią i Grecją, do których dołączyły po 1989 roku dwa kolejne państwa skandynawskie i Austria, jeszcze udawało się dochodzić do porozumienia przez ucieranie stanowisk. Działo się tak bez wątpienia wskutek rutyny politycznej wytworzonej przez 30 lat istnienia unijnego klubu.

W dzisiejszej Unii stare mechanizmy przestają działać. Może za dużo w niej wschodnich nuworyszy, a może – jak głoszą pesymiści – Unia była fenomenem pewnej epoki.

Obecnie coraz wyraźniej widać przewagę dwóch liderów: Francji i Niemiec. Dalej są kraje duże, choć bez nadmiernych ambicji do przewodzenia (Włochy, Hiszpania i Wielka Brytania; ta ostatnia z dużym potencjałem eurosceptycyzmu w mediach i części elit). Cała reszta wykazuje daleko idącą bierność. Dzieje się tak z racji peryferyjnego położenia jednych (Portugalia, Grecja) czy postkomunistycznej przeszłości innych, która każe zachwycać się Unią w imię świeżo nabytego dobrobytu i pamięci o poniewierce pod butem Moskwy.

Ten brak inicjatywy to także efekt braku wyrobienia na europejskich salonach, ale i skutek polityki Paryża i Berlina, które dbają, by kraje te traktować jak państwa klienckie. Chwalone za trzymanie się linii euroliderów i ganione w razie „krnąbrności” lub flirtów z Amerykanami.

Polska i Czechy nie bardzo pasują do żadnej grupy. Polska jest na tyle duża, aby mieć własne ambicje polityczne, ale i na tyle słaba, by w końcu ulegać presji Paryża i Berlina (poza tym nasza dyplomacja jest osłabiona zimną wojną domową między obozami III i IV RP). Znacząco mniejsze od Polski Czechy zaś, dzięki postawie prezydenta Klausa, dają przykład odwagi w wyrażaniu własnego zdania.

I takie własne zdanie mniejszych państw z coraz większym trudem znoszą unijni giganci. Pokazuje to najlepiej konflikt o traktat lizboński. – Jeśli nie Lizbona, to co? – pytają dziś dramatycznie francuscy i niemieccy dyplomaci. I postulują, by unijny orszak ominął irlandzkich maruderów, dając im najwyżej szanse na powtórzenie referendum lub taką zmianę ich konstytucji, by traktat mógł być przegłosowany w parlamencie.Takie pomysły to kpiny z demokracji – oburzają się przeciwnicy Lizbony. I co na to słyszą? – Trudno. Posłużmy się nawet kpiną, byle unijny pociąg ruszył z miejsca.

Chcąc ratować rozwój Unii, Nicolas Sarkozy i Angela Merkel coraz częściej przyjmują rolę brutalnych karbowych, którzy przywołują do porządku niepokornych – dziś Lecha Kaczyńskiego, a jutro pewnie Vaclava Klausa.

Zapominają jednak, że ruszenie z miejsca na siłę nie nada pociągowi impetu. Nie chcą też dostrzec, że przepakowanie giscardowskiego gniota w lizboński celofan niewiele zmieniło. I że arogancja unijnych liderów już wcześniej doprowadziła do odrzucenia unijnej konstytucji we Francji i Holandii. Skądś się przecież bierze przekonanie wielu Europejczyków, że ktoś – mówiąc kolokwialnie – znowu chce im wcisnąć kit. Lewicowcy podejrzewają, że jest to kit wygodny dla kapitalistów, a prawicowcy obawiają się promowania za pomocą traktatu rewolucji obyczajowej i etatyzmu.

Europie z dwoma gigantami i bierną resztą zaczyna po prostu brakować pola do dyskusji.

Dużym unijnym graczom łatwiej pewnie byłoby zdobyć zaufanie do ich projektu, gdyby potrafili wznieść się ponad partykularne interesy. Mój kolega po piórze Robert Krasowski na łamach „Europy” wskazuje, że dla Angeli Merkel i Nicolasa Sarkozy’ego porażka traktatu byłaby zagrożeniem ich najbardziej żywotnych interesów. Bo bez traktatu Europa coraz bardziej będzie odstawać od rywali: Ameryki czy Chin.

To prawda, tyle że Krasowski nie dodaje, iż wielcy unijni gracze także powinni chcieć stłumić swe narodowe interesy. O to jednak niezwykle trudno. Niedawno Niemcy wymusili korzystny dla siebie, biorący pod uwagę spory potencjał demograficzny, sposób obliczania siły głosów w Radzie Europy. Niemieckie media ogłosiły, że to tylko z troski o sprawność działania Unii. I cóż z tego, że prezydent Kaczyński widział w tym partykularyzm RFN?

Podobny partykularyzm demonstruje dziś Sarkozy, gdy wykorzystując przegrane referendum w Irlandii, ogłasza, iż trzeba zapomnieć o dalszym rozszerzaniu Unii. A jak rozumieć udramatyzowany apel francuskiego prezydenta w Strasburgu, jeśli nie jako próbę wymuszenia na Kaczyńskim korzystnej dla siebie decyzji. – Polski prezydent sam negocjował traktat. Dał słowo. Słowa się dotrzymuje. To nie kwestia polityki, to kwestia moralności – grzmiał Sarkozy.

Trudno nie zauważyć, że im bardziej po grudzie idzie integracja europejska, tym bardziej Francuzi i Niemcy chcą dyscyplinować unijnych dyskutantów. Ale im bardziej tupią, tym bardziej wyłazi (to prawda, niekiedy niedojrzała) przekora i chęć oporu.

Czy Lech Kaczyński, odsuwając w czasie ratyfikację, szarżuje? Pewnie tak, nie docenia bowiem, jak bardzo jego osoba negatywnie mobilizuje dużą część europejskich mediów. Ale czy pytając o sens ratyfikowania traktatu, który został przez jeden unijny kraj odrzucony, polski prezydent nie pyta o zasady unijnej debaty? Czy upieranie się przy traktacie nie przypomina wciskania Europejczykom niesmacznej kaszki, którą ci wypluwają, gdy tylko daje się im taką szansę?

Realista Robert Krasowski odpowie zapewne, że nie nam się nad tym rozwodzić. Że jesteśmy zbyt słabym graczem w Unii. Ale i tak nie zmieni to sensu pytania o to, czy marsz lizbońskim szlakiem na dłuższą metę przyniesie Unii i nam wszystkim sukces. Czy system kontroli nad niezdecydowanymi, jaki konstruują Paryż i Berlin, nie wyjaławia Wspólnoty – politycznie i duchowo? Czy idea europejska nie zaczyna przypominać realnego socjalizmu, który bohatersko przezwyciężał kryzysy, które sam produkował? Wiem, to ostre porównanie. Odrzucam jednak tezę, że jedynym istotnym problemem Europy jest kilka niewygodnych słów wypowiedzianych przez polskiego prezydenta. Lech Kaczyński mówi o realnym problemie. Zakrzyczenie go nic nie da.

Ledwie Francja objęła przewodnictwo w Unii, a już prezydent Nicolas Sarkozy zaczyna sugerować zmiany, które wiele dają do myślenia. Oto francuski przywódca proponuje, aby następne prezydencje trwały nie jak obecnie sześć miesięcy, lecz 18, i aby w tym czasie Unią wspólnie kierowały trzy państwa. Pomysł Pałacu Elizejskiego od razu skojarzono z faktem, że w kolejce do przewodzenia Unii czekają Czechy.

Niechęć czeskiego prezydenta Vaclava Klausa do traktatu lizbońskiego mąci spokój Sarkozy’ego, który chce jak najszybszego wprowadzenia dokumentu w życie. Co gorsza, po Czechach w kolejce do prezydencji stoi Szwecja – kraj, w którym także coraz częściej odzywają się głosy sceptyczne wobec Unii. Specjaliści kręcą głowami. Wspólna prezydencja trzech państw to idealne pole do konfliktów. Przestrzegają, że w takiej układance decydować będzie najsilniejszy gracz. Inni dodają jeszcze, że to symboliczny koniec zasady zakładającej, iż małe i duże kraje są w Unii równe. Czy zatem mali – jak radził niegdyś Polakom Jacques Chirac – mają siedzieć cicho?

Pozostało 87% artykułu
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1024
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Świat
Szwajcaria odnowi schrony nuklearne. Już teraz kraj jest wzorem dla innych
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1023
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1022
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1021