Ledwie Francja objęła przewodnictwo w Unii, a już prezydent Nicolas Sarkozy zaczyna sugerować zmiany, które wiele dają do myślenia. Oto francuski przywódca proponuje, aby następne prezydencje trwały nie jak obecnie sześć miesięcy, lecz 18, i aby w tym czasie Unią wspólnie kierowały trzy państwa. Pomysł Pałacu Elizejskiego od razu skojarzono z faktem, że w kolejce do przewodzenia Unii czekają Czechy.
Niechęć czeskiego prezydenta Vaclava Klausa do traktatu lizbońskiego mąci spokój Sarkozy’ego, który chce jak najszybszego wprowadzenia dokumentu w życie. Co gorsza, po Czechach w kolejce do prezydencji stoi Szwecja – kraj, w którym także coraz częściej odzywają się głosy sceptyczne wobec Unii. Specjaliści kręcą głowami. Wspólna prezydencja trzech państw to idealne pole do konfliktów. Przestrzegają, że w takiej układance decydować będzie najsilniejszy gracz. Inni dodają jeszcze, że to symboliczny koniec zasady zakładającej, iż małe i duże kraje są w Unii równe. Czy zatem mali – jak radził niegdyś Polakom Jacques Chirac – mają siedzieć cicho?
Im bardziej po grudzie idzie integracja europejska, tym bardziej Francuzi i Niemcy chcą dyscyplinować unijnych dyskutantów
Takie pomysły, jak ten Sarkozy’ego, każą zwrócić uwagę na jeszcze inną przyczynę obecnych kłopotów. A mianowicie rosnącą nierównowagę między unijnymi mocarzami a państwami małymi i bardzo małymi. Zwolennicy traktatu z Lizbony lubią powtarzać, że poszerzenie Unii do 27 państw uczyniło ją niesterowalną. Istotnie, większość państw przyjętych w czasie ostatniego rozszerzenia – w większości postkomunistycznych – to kraje małe. Dwaj główni unijni gracze – Francja i Niemcy – czują się więc jak Guliwer wiązany setkami nici przez liliputy.
Wspólnota Europejska, która powstała w 1958 roku, składała się z sześciu krajów o zrównoważonym z różnych względów potencjale politycznym. Dzięki temu nawet słabsze: Belgia, Holandia i Luksemburg, na wielu polach dorównywały dużym: RFN, Francji i Włochom.