Według „Fox News” administracja nowego prezydenta stara się za pomocą niewielkich zmian w terminologii złagodzić istotę prowadzonej przez Stany Zjednoczone wojny przeciwko islamskiemu ekstremizmowi. Sekretarz bezpieczeństwa wewnętrznego Janet Napolitano tłumaczy, że unika takich słów jak „terroryzm”, by zademonstrować dążenie nowej administracji do „odejścia od polityki strachu na rzecz polityki, która jest po prostu przygotowana na każde ryzyko, które może się pojawić”.
– Przypuszczalnie chcą po prostu zmylić opinię publiczną – tłumaczy Pete Snyder, amerykański ekspert od marketingu politycznego i założyciel New Media Strategies. I zauważa, że polityka w zakresie bezpieczeństwa narodowego prezydenta Baracka Obamy nie różni się znacznie od tej prowadzonej przez Busha.
Takie zabawy słowem to w marketingu nic nowego. Nie bez powodu zamiast o „zwolnieniach grupowych” mówi się o „niezbędnych redukcjach zatrudnienia”. Ale mogą być ryzykowne.
– Czasem warto sprawdzić, jak dany zwrot jest odbierany przez opinię publiczną, i zastąpić go innym, który na przykład nie niesie ze sobą negatywnych skojarzeń. Ale trzeba pamiętać, że to broń obosieczna. Dlatego przed wprowadzeniem nowego określenia trzeba się upewnić, czy nie brzmi ono głupio, nie jest zbyt skomplikowane lub dziwaczne. Obowiązuje tu zasada: im prościej, tym lepiej – przekonuje w rozmowie z „Rz” Eric Swartz, ekspert od marketingu i założyciel TaglineGuru. Swartz podkreśla także, że język, którego się używa, powinien mieć związek z realizowaną polityką. Jeśli go nie ma, odbiorca natychmiast to zauważy i taka strategia komunikacyjna nie ma szans na sukces. Czy zatem Amerykanie zamiast o atakach terrorystycznych zaczną mówić o katastrofie spowodowanej przez człowieka? – Ten termin szczególnie mnie nie przekonuje, bo próbuje umniejszać poważne znaczenie tego określenia. A zwłaszcza tego nie powinno się robić – mówi Swartz.
Wielkich szans na sukces tego językowego eksperymentu nie widzi też polski ekspert od marketingu politycznego. – Barack Obama próbuje wprowadzić obowiązek politycznej poprawności w sferze tak delikatnej, że nie wróżę mu powodzenia – tłumaczy „Rz” dr Wojciech Jabłoński, ekspert od marketingu politycznego z Uniwersytetu Warszawskiego. – Tam, gdzie terroryzm, jest śmierć i ludzie o tym doskonale wiedzą. Obłuda autora takich stwierdzeń jak „zagraniczne operacje kryzysowe” jest więc zbyt widoczna, by taka strategia mogła się okazać sukcesem. Wreszcie widzimy jednak, na czym polega słynne hasło Obamy „change”. Wystarczy po prostu inaczej nazwać rzeczy. Do tego jednak Amerykanie mogli po prostu zatrudnić językoznawcę, zamiast wybierać nowego prezydenta – podsumowuje Jabłoński. Na podobną słowną zabawę mają też ochotę przeciwnicy Obamy. Krajowy Komitet Partii Republikańskiej zastanawia się nad przemianowaniem Partii Demokratycznej na Demokratyczną Partię Socjalistyczną. Szef Komitetu Michael S. Steele – jak donosi dziennik „Washington Times” – jest jednak temu przeciwny, choć sam używał terminu „socjalista” w odniesieniu do prezydenta Obamy.