W nocy z soboty na niedzielę, gdy zabawa trwała w najlepsze, pod dom chłopca zajechali siedmioma samochodami uzbrojeni męźczyzni. Zaczęli strzelać z ulicy do uczestników imprezy. Zginęło 14 osób, głównie nieletnich, tyle samo zostało rannych. Zdaniem prokuratury akcja została przeprowadzona w stylu karteli narkotykowych. – W 2006 roku prezydent Felipe Calderon wypowiedział wojnę kartelom. Odpowiedź okazała się o wiele bardziej brutalna, niż można się było spodziewać – mówi Perla Fernandez, rzeczniczka meksykańskiego oddziału ONZ. W 2006 roku kartele zamordowały w całym kraju 178 osób, od tego czasu liczba ofiar rosła w zastraszającym tempie. W roku 2007 – 2673, w 2008 – 5630, w zeszłym roku już grubo ponad 7 tysięcy. W ciągu trzech lat rządów Calderona liczba osób zamordowanych przez handlarzy narkotyków przekroczyła 15 tysięcy. To się nie da porównać z żadnym innym krajem na świecie. W samym Ciudad Juarez zginęło w zeszłym roku ponad 2500 osób. To zapewnia mu światowy rekord przemocy.
Dlaczego tak jest? Rzecznik lokalnej policji Arturo Tolosa niechętnie udziela wywiadów. Nie ukrywa, że boi się o życie swoje i rodziny. Dopiero, gdy wyjaśniam, że wypowiedź ukaże się na łamach gazety w dalekim kraju, decyduje się mówić.
– Ciudad Juarez od lat jest niebezpieczne. Mówi się, że to najgorsze miasto w kraju. Gdybym mógł, natychmiast bym stąd wyjechał. Ale mam rodzinę na utrzymaniu – przyznaje z niechęcią.
Miasto słynęło wcześniej z porwań i zabójstw kobiet. Miały one podłoże seksualne związane z położeniem miasta na granicy z USA.
– Prawdę mówiąc, nikt się tym za bardzo nie przejmował. Dla nas była to codzienność, a dla władz Meksyku wręcz wygodna sytuacja, bo całe zło graniczne koncentrowało się w jednym mieście. Robiliśmy swoje, ale nie więcej. Kto chciałby ryzykować zdrowie lub życie rodziny, wypełniając zbyt gorliwie swoje obowiązki? – pyta Tolosa.