Po powrocie z wakacji hiszpański parlament miał się zająć projektem ustawy, której celem było usunięcie religii z przestrzeni publicznej. Państwowe uroczystości i oficjalne obchody miały być wolne od odwołań do wiary. Zakazane byłoby eksponowanie symboli religijnych w miejscach publicznych, co oznacza, że z urzędów, szkół, szpitali musiałyby zniknąć krzyże. Autorzy projektu tłumaczyli, że choć konstytucja zapewnia wszystkim wyznaniom jednakowe prawa, to w praktyce Kościół katolicki ma w Hiszpanii uprzywilejowaną pozycję, a wyznawcy innych religii czują się pokrzywdzeni.
„Jeśli w ostatniej chwili nie zdarzy się cud, ustawa o wolności religijnej trafi do szuflady z niespełnionymi obietnicami rządu” – ubolewa lewicowy „El Publico”. Dlaczego? „Zarówno Kościół, jak prawica polityczna i medialna przyjęły wobec projektu bardzo wojowniczą postawę i w rządzie wzięło górę przekonanie, że to nie jest odpowiedni moment na rozszerzanie tej polemiki na całe społeczeństwo” – tłumaczył wczoraj dziennik.
[srodtytul]Ważniejsze są wybory[/srodtytul]
Rząd nie chce teraz rozpoczynać debaty na temat miejsca religii w życiu publicznym, bo Hiszpania ma przed sobą serial wyborczy. Jesienią władze regionu wyłonią Katalończycy, wiosną przyszłego roku wybory odbędą się w kolejnych 13 regionach, a na początku roku 2012 socjaliści będą walczyć o trzecią kadencję. Wybory to jednak tylko jedna strona medalu. Część współpracowników Zapatero podziela zdanie opozycji, że w Hiszpanii nie ma tak naprawdę problemu symboli religijnych. Został sztucznie wykreowany przez socjalistów, żeby nastraszyć hierarchów Kościoła katolickiego, którzy w ostatnich latach ostro ścierali się z rządem.
[srodtytul]Zadowolić wszystkich[/srodtytul]