Po pięciu miesiącach krwawego tłumienia demonstracji w Syrii państwa regionu uznały, że nie mogą dłużej milczeć. Władca Arabii Saudyjskiej zażądał natychmiastowego powstrzymania „machiny śmierci" i zakończenia rozlewu krwi. – To, co się dzieje w Syrii, jest nie do zaakceptowania dla Arabii Saudyjskiej. Syria musi wprowadzić reformy, które nie są tylko pustymi obietnicami. Albo wybierze rozsądek, albo pogrąży się w zamęcie i destrukcji – ostrzegł król Abdullah. To wyjątkowo ostra krytyka, jak na świat arabski.
Arabia Saudyjska jest jednym z najbardziej wpływowych państw w regionie, a monarcha, który sam jest oskarżany o dyktatorskie rządy, zwykle unika krytykowania innych przywódców. Na dowód, że ostrzeżenie należy traktować poważnie, władze w Rijadzie odwołały na konsultacje swojego ambasadora z Damaszku. W ich ślady poszedł też Kuwejt i Bahrajn. Wcześniej Syrię potępiła Rada Współpracy Zatoki Perskiej (GCC), zrzeszająca sześć krajów. A także Liga Arabska, do której należą 22 państwa. – To bardzo poważne ostrzeżenie dla Damaszku. Sunnicka Arabia Saudyjska wysłała sygnał, że może zacząć wspierać sunnicką większość, którą reżim wziął na cel. A to oznaczałoby eskalację konfliktu – mówi „Rz" libańska politolog Randa Maruni. Prezydent Syrii, próbując pokazać, że liczy się z opinią sąsiadów, zdymisjonował wczoraj ministra obrony. Kilkanaście tygodni temu wymienił jednak większość rządu, a potem kontynuował rozprawę z opozycją.
Sztuczna rebelia
W Syrii 70 proc. mieszkańców to sunnici, ale rządzący krajem reżim Baszara Asada to głównie przedstawiciele alawickiej mniejszości. W 1982 roku ojciec obecnego prezydenta krwawo stłumił rebelię islamistów, zabijając ponad 20 tys. ludzi podczas pacyfikacji stolicy rebeliantów – miasta Hama. Teraz władze próbują przekonać świat, że również mają do czynienia ze zbrojnym powstaniem. Podczas tłumienia demonstracji syryjska armia zabiła już 2 tys. osób.
Ostatni tydzień należał do najbardziej krwawych. Reżim ponownie wysłał czołgi do Hamy, zabijając co najmniej 300 osób. Wojsko wkroczyło też do innego bastionu sunnitów, Deir al Zor. – Demonstracje w Syrii mają głównie charakter pokojowy. Ale reżim próbuje przekonać świat, że to islamistyczna rebelia, bo w ten sposób chce sobie zapewnić przyzwolenie na dalszą brutalną pacyfikację opozycji – mówi „Rz" Osman Bahadir Dincer, ekspert International Strategic Research Organization (USAK) w Ankarze. Turcja, która pod rządami islamskiej partii AKP stała się jednym z najbliższych sojuszników Damaszku, także zmienia front. Premier Turcji Recep Tayyip Erdogan ostrzegł syryjskie władze, że cierpliwość jego kraju się skończyła. Dziś do Syrii ma się udać turecki minister spraw zagranicznych Ahmet Davutoglu, który ma przekazać władzom „zdecydowane przesłanie".
Wspólny front
W napięciu oczekiwane są dalsze decyzje państw Ligi Arabskiej. W marcu kraje muzułmańskie wykazały się rzadko spotykanym zdecydowaniem i zaapelowały do NATO o pomoc w powstrzymaniu rzezi cywilów w Libii. Część analityków uważa, że jeśli dyplomacja nie przyniesie efektów, i tym razem może dojść do interwencji. Jednym ze scenariuszy jest stworzenie strefy buforowej przy granicy z Turcją, w której mogliby się schronić cywile. – Będziemy raczej próbować perswazji, a nie drastycznych środków – zapowiada przewodniczący Ligi Arabskiej Nabil Elaraby. – Nie sądzę, aby interwencja była możliwa. Nie wyobrażam też sobie wysyłania broni dla sunnitów. Sytuacja w Syrii jest zbyt skomplikowana, a upadek reżimu miałby zbyt wielkie konsekwencje dla regionu – uważa Dincer.