Korespondencja z Rzymu
Wystarczyło zajrzeć na anarchistyczne strony internetowe, z których można było wyczytać scenariusz wydarzeń. Policja mogła założyć podsłuch telefoniczny i śledzić pocztę elektroniczną wandali, bo to, kim są i skąd pochodzą, od lat nie jest żadną tajemnicą. Wylęgarnią i kuźnią agresywnego anarchizmu we Włoszech są od wczesnych lat 70. tzw. centra społeczne.
Tradycjami sięgają ruchu hipisowskiego i rewolty studenckiej 1968 roku. Powstawały w pustych fabrykach, kamienicach i domach okupowanych z inicjatywy skrajnie lewicowych organizacji mających związek z Czerwonymi Brygadami (m.in. Lotta Continua, Potere Operaio). Wprowadzający się tam młodzi ludzie żyli w komunie, mieli się za rewolucjonistów i chcieli naprawiać świat. Najlepiej siłą.
Zawsze można było posłuchać tam dobrej rockowo-folkowej, zaangażowanej politycznie, muzyki, prowadzić polityczne dyskusje, a nawet obejrzeć wystawę rewolucyjnej sztuki. Wspierała ich Włoska Partia Komunistyczna. Nie przypadkiem w partyjnym żargonie wywodzący się stamtąd lewaccy terroryści Brigate Rosse & Co byli nazywani „towarzyszami, którzy zbłądzili".
Dzisiejsze lewicowe centra społeczne, a jest ich około setki, po kilka w każdym dużym mieście, nie straciły nic ze swego dawnego politycznego radykalizmu i agresji. Na co dzień działają jak „domy kultury". Najpełniej jednak wyżywają się w polityce, szczególnie tej uprawianej na ulicy. Generalnie są przeciw wszystkiemu: państwu, władzy, podatkom, opłatom, zanieczyszczaniu środowiska.