Jean-Luc Mélenchon (11 proc. głosów) i Eva Joly (2 proc.) nie zwlekali z ogłoszeniem swojej decyzji, bo cała francuska lewica nie może się już doczekać odsunięcia od władzy Nicolasa Sarkozy'ego.

Prezydent doznał dotkliwej porażki. Przegrał z Hollandem o 2 punkty procentowe, choć jeszcze dwa tygodnie temu, po fantastycznym pościgu, zrównał się z nim w sondażach. Potem jednak w jego perfekcyjnej wyborczej machinie coś zazgrzytało, coś zadymiło i kampania Sarkozy'ego stanęła w miejscu.

Hollande jest teraz w komfortowej sytuacji: wszystkie bez wyjątku instytuty badania opinii wieszczą jego zwycięstwo w drugiej turze. Ponadto ma on nad swoim rywalem przewagę psychologiczną. Jest już liderem wyścigu, może liczyć na wsparcie kilku dotychczasowych konkurentów, Sarkozy zaś musi go gonić z całych sił, a przecież jest już bardzo zmęczony. A przede wszystkim – bardzo samotny.

Logicznie rzecz biorąc, jako kandydat prawicy Sarkozy powinien w drugiej turze zgarnąć większość głosów (ok. 19 proc.) oddanych na Marine Le Pen. Jednak przywódczyni Frontu Narodowego ani myśli udzielić mu poparcia, bo właśnie poczuła świeżą krew zranionej zwierzyny. Otrzymała więcej głosów niż jej ojciec w pamiętnych wyborach przed 10 laty, gdy Jean-Marie Le Pen przeszedł do drugiej tury. Podczas gdy jej ugrupowanie dostało wiatr w żagle, partia prezydenta Sarkozy'ego – UMP – chwieje się niczym bokser zamroczony prawym sierpowym. Dla Marine Le Pen Sarkozy nie jest ideologicznym sojusznikiem – jest wrogiem, takim samym jak Hollande, bo obaj uosabiają „skorumpowany system".

Prezydentowi ciężko będzie pozyskać zwolenników Marine Le Pen, wielu z nich za dwa tygodnie najprawdopodobniej zostanie w domach. Jeśli Sarkozy marzy o reelekcji, musi zagrać va banque i przesunąć się bardziej na prawo. Zdecydowanie bardziej na prawo. Jeśli chce wygrać, musi zostać lepenistą. Choćby na chwilę.