Niewybaczalnym grzechem Basescu było bowiem naruszenie status quo, które powstało po obaleniu Nicolae Ceausescu w 1989 r. Dzisiaj mało kto w Rumunii ma wątpliwość, że ówczesny gniew ludu został umiejętnie skanalizowany przez postkomunistyczną ekipę pod wodzą Iona Iliescu, która po mistrzowsku rozegrała rewolucję i pozorując reformy, zabetonowała swoje wpływy. Powstał system polityczny, którego podstawą stały się klientelizm, nepotyzm i korupcja (w rankingu Transparency International Rumunia w 10-punktowej skali oceniana jest na 3,6, co obok Bułgarii daje jej najgorszy wynik w UE).
Basescu wcale nie jest wzorcowym bojownikiem o demokrację, a już na pewno nie wyrastał z kręgów demokratycznej opozycji. Jego przeciwnicy nie bez racji przypominają jego raporty na temat podwładnych z lat 80., a wiele lat później co najmniej dwuznaczną rolę w procesie prywatyzacji floty handlowej. Jego przywiązanie do zasad też nie było nigdy przesadne. Dość powiedzieć, że kilka lat temu sam proponował zmiany ordynacji wyborczej podobne do tych, przeciw którym z takim zapałem walczył w tym roku. Jednak Basescu po pierwsze nie należał nigdy do lewicowej „grupy trzymającej władzę", po drugie zaś jako trzeźwy pragmatyk na czas zrozumiał, że kraj należący do Unii Europejskiej i NATO musi w końcu z tego faktu wyciągnąć zasadnicze konsekwencje.
Słabi uczniowie
Przynależność Rumunii do obu głównych instytucji Zachodu jest bardziej dziełem politycznej kalkulacji niż wynikiem postępu transformacji. Do UE Rumunię (wraz z Bułgarią) przyjęto w 2007 r. trochę z wdzięczności za poparcie dla zachodniej interwencji w Kosowie, trochę zaś w nadziei, że „europeizacja" Bałkanów pomoże w ustabilizowaniu tego niespokojnego, choć strategicznie ważnego obszaru. Tym bardziej że o wpływy w obu krajach intensywnie zabiegali Rosjanie. I to oni wydają się wyraźnie niezadowoleni z najistotniejszej w ostatnich latach decyzji Traiana Basescu, jaką była w 2010 r. deklaracja o przystąpieniu Rumunii do programu budowy amerykańskiej tarczy antyrakietowej.
Wpływowi funkcjonariusze brukselscy oficjalnie twierdzą, że decyzja o przyjęciu Rumunii do UE była dobrze skalkulowana, jednak w prywatnych rozmowach skłonni są przyznać, że w istocie została podjęta zbyt pochopnie, a dłuższa o kilka lat „poczekalnia" wyszłaby Bukaresztowi (oraz Sofii) na zdrowie. Najlepiej świadczą o tym kolejne raporty podsumowujące postępy Rumunii w procesie budowy instytucji demokratycznych i dostosowania prawodawstwa (a jeszcze bardziej praktyki praworządności) do norm unijnych. Ostatni z tych dokumentów przedstawiony w połowie lipca jest dla Bukaresztu miażdżący. Podsumowując kilkumiesięczną rumuńską „wojnę na górze", jego autorzy konkludują, że główne siły polityczne w kraju nie tylko nie przestrzegają zasad demokratycznych przyjętych w Europie, ale systematycznie łamią nawet własną konstytucję.
Oczywiście nie jest to wyłączny grzech Victora Ponty i jego partyjnych kolegów. Żadna rumuńska władza od 20 lat nie była skłonna do rozliczania korupcji, złodziejstwa i nepotyzmu. Pierwszym przywódcą, który w końcu postanowił pokazać, że tak nie musi być, był Basescu. I właśnie to spowodowało jego kłopoty. Wzmocnił kilka instytucji odpowiedzialnych za ściganie korupcji (z najważniejszą z nich, czyli zespołem prokuratorów DNA działającym przy Najwyższej Izbie Kasacji i Sprawiedliwości) i zmotywował sądy do skuteczniejszej pracy. Już wiosną tego roku zdymisjonowany został minister leśnictwa, który nie potrafił wytłumaczyć pochodzenia pieniędzy, za które kupił nowe mieszkanie.
Ponta na odsiecz
Momentem przełomowym stało się posłanie w czerwcu do więzienia byłego lewicowego premiera Adriana Nastase. Oskarżony o korupcję polityk latami unikał procesu, a jednak ostatecznie trafił za kratki. Strach zajrzał w oczy czołowym postkomunistom, którzy na podstawie podobnych zarzutów mogliby zaludnić niejedno rumuńskie więzienie.