- System ucisku i kłamstwa został zniszczony i teraz powinniśmy przebaczyć wszystkim, którzy z własnej woli lub nie w nim uczestniczyli. Powinniśmy wymyślić coś na kształt amnestii – mówił w noworocznym wystąpieniu telewizyjnym.
Niewiele wcześniej, bo 31 grudnia, Iwaniszwili stwierdził, że „reżim Saakaszwilego opierał się na kłamstwie, terrorze i PR-ze. Nazwał 2012 „rokiem zwycięstwa narodu Gruzji nad Saakaszwilim”. W październiku 2012 r. ugrupowanie Iwaniszwilego „Gruzińskie Marzenie” wygrało wybory parlamentarne, a on sam został 25 października zaprzysiężony na szefa rządu.
Przez kolejne dwa miesiące trwały areszty wysoko postawionych współpracowników Saakaszwilego. Wśród nich znajdował się były minister obrony, byli szefowie resortów finansów, sprawiedliwości i oświaty, wiceminister spraw wewnętrznych, dawni (a nawet i obecni) pracownicy MSW w Tbilisi oraz stołecznego merostwa i innych urzędów państwowych. Większości z nich postawiono zarzuty nadużycia uprawnień służbowych. Część z nich została później zwolniona, ale do czasu rozpoczęcia procesów sądowych muszą pozostać w swoich miejscach zamieszkania.
To wszystko wywołało krytykę ze strony społeczności międzynarodowej, która uznała to za zemstę. Wcześniej bowiem prezydent Gruzji i jego ludzie robili wszystko, co mogli, by Iwaniszwilemu – wówczas liderowi opozycji – utrudnić życie. Pozbawili go obywatelstwa gruzińskiego, nakładali na niego i działaczy jego „Gruzińskiego Marzenia” rozmaite kary, w tym również finansowe.
27 grudnia Iwaniszwili przyznał, że co prawda mógł przeciwdziałać aresztom, ale świadomie tego nie uczynił. Dał wręcz do zrozumienia, że zatrzymania następowały z jego inicjatywy. Bo nowy rząd ma do czynienia z „przestępczym systemem, którego ofiarami stało się wielu ludzi, w tym i sam Saakaszwili”. – Świadomie „prowokowałem” ten proces, możecie wykorzystać te słowo – mówił.
Jak pisała rosyjska „Komsomolskaja Prawda”, Iwaniszwili zaczął powoli przekształcać się w „gruzińskiego Janukowycza”, a Saakaszwili – w „gruzińską Julię Tymoszenko”, choć to porównanie jest ułomne – ten ostatni wciąż przecież jest prezydentem. Tyle że ma coraz mniejsze uprawnienia. Jedyna struktura, na którą wciąż ma wpływ, to Rada Bezpieczeństwa Narodowego, a parlament usiłuje pozbawić go jego rezydencji i licznych rzesz urzędników.