Włochy są wstrząśnięte samobójczą śmiercią starszego małżeństwa z Civitanova Marche. Państwo Romeo Dionisi (63 l.) i Maria Sopranzi (68 l.) odebrali sobie życie, bo nie byli w stanie spłacić zadłużenia w banku, zaległości za czynsz i rachunków. Na wieść o tym mieszkający z nimi brat pani Sopranzi poszedł się utopić w Adriatyku.
Pan Romeo, z zawodu murarz, z początkiem kryzysu stracił pracę w przedsiębiorstwie budowlanym, założył jednoosobową firmę, ale ze zleceniami było kiepsko. Wpadł w biurokratyczno-finansową pułapkę. By płacić składki ubezpieczeniowe, musiał zaciągnąć pożyczkę w banku. Potem nie był w stanie płacić składek, czynszu ani spłacać pożyczki. Został bez żadnego wsparcia, mimo że przez lata odprowadzał pieniądze do włoskiego ZUS. Dodatkowym ciosem było przedłużenie wieku emerytalnego do 67 lat. Zanim powiesili się z żoną w garażu, zatknęli za wycieraczkę zdezelowanej pandy karteczkę, na której przepraszali za kłopot i wyjaśniali, że brak pieniędzy i długi odarły ich z godności, bez której nie mogą żyć. Tragedia trafiła na pierwsze strony gazet i głównych wydań wiadomości tv. Była wydarzeniem włoskiego weekendu. Pogrzeb pokazywany w tv stał się demonstracją wymierzoną przeciw włoskiej klasie politycznej i bezdusznym instytucjom opieki społecznej.
Prezydent Giorgio Napolitano przysłał wieniec, a przybyłą przewodniczącą Izby Deputowanych Laurę Boldrini przywitały gwizdy i okrzyki: „Mordercy!", „Pajace!", „To wasze ofiary!". Abp Luigi Conti grzmiał: „Rządzący powinni zdać sobie wreszcie sprawę, że już nie dajemy rady! Zróbcie coś! Natychmiast!". Bardzo krytyczne uwagi pod adresem polityków padły z ust wielu włoskich hierarchów. Kard. Angelo Bagnasco, przewodniczący konferencji biskupów, zaapelował do polityków i rządzących, by wreszcie zaczęli działać poważnie i odpowiedzialnie. Na łamy prasy trafił ksiądz z Mestre Enrico Torta, który powiedział na mszy: „Basta! Ludzie nie mogą zabijać się z biedy". A potem przypomniał, że w samej Wenecji i okolicach z powodu ogromnych problemów finansowych od początku kryzysu życie odebrało sobie już 65 osób. I zapowiedział, że jak będzie trzeba, to sam będzie odbierał bogatym, którzy dorobili się wykorzystując bliźnich, i rozda biednym. A zakończył, że okradzenie bogatego z głodu nie jest grzechem, czym dorobił się we włoskiej prasie przydomku don Robin Hood. Co więcej, prałat Valter Perini, odpowiedzialny z ramienia Patriarchatu Weneckiego za ewangelizację, poproszony o komentarz wyjaśnił, że don Enrico miał rację, bo kto kradnie z głodu, czyni to w imię naturalnego i najważniejszego prawa do życia, a więc grzechu nie popełnia.
Media, dopuszczając się pewnej nadinterpretacji, skomentowały, że Kościół godząc się na uroczysty pogrzeb samobójców uznał, że byli ofiarami rządzących i instytucji państwa. W tym kontekście padają bardzo ostre słowa pod adresem włoskiej klasy politycznej. Powszechnie zarzuca się jej, że nad dobro kraju przedkłada partyjny interes. Bez ogródek pisze o tym organ włoskich biskupów „Avvenire". Publicyści nawołują: „Obudźcie się!". A państwo jest w letargu, bo skłóceni politycy, mimo że od wyborów minęło już półtora miesiąca, nie są w stanie wyłonić rządu. Jako że nie ma rządu i opozycji, nie można wyłonić komisji parlamentarnych, więc parlament jest sparaliżowany. „Wy się kłócicie, a ludzie z biedy targają się na życie" – komentuje dziennik „Il Giornale".
—Piotr Kowalczuk z Rzymu