Pentagon poinformował, że czeka na decyzje prezydenta Baracka Obamy. Na Morzu Śródziemnym z tego powodu pozostał niszczyciel „USS Mahan” dołączając do trzech innych amerykańskich okrętów wojennych. Wszystkie są uzbrojone w pociski manewrujące przeznaczone do atakowania celów naziemnych.
Wiadomo, że prezydent USA w sobotę rozmawiał z premierem Wielkiej Brytanii o tym, jak odpowiedzieć na środowy atak chemiczny pod Damaszkiem, w którym – wedle syryjskiej opozycji – miało zginąć ponad tysiąc osób. Oficjalnie z ogłoszeniem decyzji Obama czeka jednak do czasu potwierdzenia doniesień o ataku.
Bez względu na to, co postanowi, musi mieć świadomość, że wpłynie to nie tylko na losy Syrii i regionu, ale także na ocenę jego prezydentury. Dokładnie tak samo, jak brak działań w Rwandzie kładzie się cieniem na ocenie prezydenta Billa Clintona, a interwencja w Iraku wpływa na ocenę George'a W. Busha.
Wszystkie złe opcje
Sekretarz obrony USA odmówił wczoraj odpowiedzi na pytania o to, jakie ewentualne działania militarne rozważa Pentagon. Pewne jest jedno: zrealizowanie żadnego planu nie będzie łatwe.
Od miesięcy eksperci spekulowali o możliwym utworzeniu stref buforowych przy granicach Turcji i Jordanii. Mogliby się tam schronić cywile, a rebelianci zyskaliby bezpieczną bazę. Takie rozwiązanie teoretycznie ograniczyłoby ilość żołnierzy sił międzynarodowych zaangażowanych w interwencję. Tyle że zapewne staliby się oni celem ataków syryjskiej armii, a zatem niezbędne byłoby też ustanowienie strefy zakazu lotów. „W operację zaangażowanych byłoby więc tysiące żołnierzy sił lądowych USA, nawet poza Syrią, by wspierali tych, którzy fizycznie broniliby strefy buforowej” – twierdzi przewodniczący kolegium szefów sztabów sił zbrojnych USA gen. Martin Dempsey. Jednocześnie taka opcja oznacza pozostawienie syryjskim siłom rządowym kontroli nad niemal całym terytorium kraju, osłabienie grup rebelianckich i nie zagwarantuje powodzenia.