Somalijscy zamachowcy, którzy od soboty przetrzymywali zakładników w centrum handlowym w Nairobi, w pewnym sensie odnieśli sukces. Kenijczykom już dawno udało się zapomnieć, że ich kraj jest w stanie wojny. Wprawdzie przy wejściach do państwowych budynków czy centrów handlowych zainstalowano bramki do wykrywania metalu, ale od dawna na ich piszczenie w zasadzie nikt nie zwraca uwagi. Nawet podczas kampanii przed marcowymi wyborami prezydenckimi temat interwencji w sąsiedniej Somalii pojawiał się sporadycznie, bo politycy woleli się kłócić o wysokość poselskich uposażeń.
Wczoraj, trzeciego dnia dramatu w centrum handlowym Westgate, gdy już było jasne, że dżihadyści z somalijskiego komanda zabili co najmniej 62 zakładników, błyskawicznie wróciły pytania o wojnę z terroryzmem, przede wszystkim dlaczego to Kenia pełni rolę afrykańskiego policjanta, narażając się na atak.
Afrykański Afganistan
– Udaliśmy się do Somalii, by pomóc stabilizować ten kraj, ale też, co najważniejsze, by prowadzić wojnę przeciwko terroryzmowi. Nie ustąpimy – przekonywał prezydent Uhuru Kenyatta, wzywając rodaków do jedności i zachowania spokoju. On sam w Westgate stracił bratanka.
Gdy Kenyatta przemawiał, wciąż jeszcze trwał szturm w centrum handlowym. Z resztą ta operacja może być doskonałą metaforą trwającej w Afryce wojny z terrorystami: w akcji w Nairobi lokalne służby wspierali agenci CIA i izraelscy komandosi, a jednocześnie dla niektórych kenijskich policjantów skierowanych do akcji zabrakło kamizelek kuloodpornych, a nawet hełmów.
„Ostrzegaliśmy Kenię przed tym atakiem, ale zostaliśmy zignorowani. Jej wojska wciąż znajdują się na naszej ziemi i zabijają niewinnych cywilów. Nie będzie spokoju w Kenii, póki w naszym kraju znajdują się wasi żołnierze” – napisał wczoraj w oświadczeniu do Kenijczyków szejk Mohamud Rage, rzecznik ruchu somalijskich szababów. To, że będą oni szukali zemsty, było jasne od dawna, szczególnie że to właśnie Kenia zadała im najdotkliwszy z ciosów.