Centrum walk stało się miasto Bantiu w bogatej w ropie naftową prowincji Unity. Wojska wierne prezydentowi Salvie Kiirowi próbują je odbić z rąk rebeliantów związanych z byłym wiceprezydentem Riekem Macharem. W mieście panuje chaos, kilka tysięcy ludzi uciekło do zaimprowizowanych obozów ONZ, pojawiły się też bady rabujące sklepy i opuszczone domostwa. Pracownicy organizacji pomocowych donoszą o napaściach na ich magazyny. Zdarzały się przypadki "rekwirowania" pojazdów przez niezidentyfikowanych ludzi w mundurach.
Innym miejscem gdzie trwają ciężkie walki jest miasto Bor w prowincji Jonglei, które od dwóch tygodni usiłują zająć oddziały buntowników. Nie jest znana liczba ofiar starć, ale zagraniczni obserwatorzy są przekonani, że mogło zginąć nawet kilka tysięcy ludzi.
Sytuację pogarsza masowy wylęg komarów malarycznych i fatalny stan wody pitnej. Grozi to wybuchem epidemii chorób zakaźnych. Już odnotowano przypadki malarii i czerwonki. Lekarze najbardziej obawiają się epidemii cholery.
Walk i chaosu nie powstrzymały zaczynające się właśnie w Etiopii rozmowy pokojowe. Ich warunkiem miało być zawieszenie broni i wycofanie oddziałów zbrojnych obu stron, jednak lokalni dowódcy żadnych ustaleń nie przestrzegają. Skutkiem tego jest fatalna sytuacja ludności cywilnej. ONZ ocenia, że w całym kraju bez dachu nad głową pozostało ponad 200 tys. ludzi, ale tylko co trzeci z nich może liczyć na jakąkolwiek pomoc. W praktyce oznacza to miejsce do spania i jeden posiłek dziennie.
Sytuacja coraz bardziej niepokoi świat zewnętrzny, zwłąszcza Chiny, które sa największym inwestorem w młodym państwie oraz Stany Zjednoczone, które przekazały spore sumy na rozwój kraju. Thomas-Greenfield, czołowy amerykański dyplomata zajmujący sie sprawami Afryki ostrzegł, że sytuacja w Sudanie Południowym zmierza w kierunku niekontrolowanej wojny domowej.