Atmosfera w sztabach wyborczych pretendentów do słowackiej prezydentury – premiera Roberta Fico i rzucającego mu wyzwanie przedsiębiorcy Andreja Kiski – gęstniała w sobotni wieczór z godziny na godzinę.
W sztabie Fico już późnym popołudniem pojawiła się nerwowość. Doradcy premiera spodziewali się, że walka będzie zacięta, jednak prognozy okazywały się coraz bardziej niepokojące.
Tymczasem w sztabie Kiski w stołecznym hotelu Devin zaskoczenie jego rosnącą przewagą zmieniało się w euforię. Około godziny 22 wiadomo było, że „człowiek znikąd", jak Kiskę nazwali polityczni oponenci, prowadzi kilkoma punktami procentowymi. O północy sytuacja stała się jasna, a godzinę później Robert Fico postanowił nie czekać już na oficjalny wynik i pogratulował przeciwnikowi.
Słowacy pokazali, że nie chcą koncentracji władzy w rękach jednego polityka
Proporcja głosów 59,4 do 40,6 proc. na rzecz Kiski to klęska, jakiej przywódcy rządzącej partii Smer jeszcze miesiąc temu nie przewidywali w najczarniejszych snach. Wynik o tyle godny uwagi, że osiągnięty przy frekwencji 50,5 proc., czyli wyższej niż w pierwszej turze wyborów. Politolodzy zwracają też uwagę na to, że poparcie dla Kiski rozłożyło się równo w całym kraju. Poparła go nawet mniejszość węgierska na południu Słowacji.