Nie milkną echa słów Viktora Orbána, który w swoim parlamentarnym przemówieniu po sobotnim zaprzysiężeniu go na premiera na kolejną kadencję wspomniał, że Węgry podtrzymują postulat poszanowania praw językowych, przyznania podwójnego obywatelstwa i stworzenia autonomii terytorialnej dla mniejszości węgierskiej na ukraińskim Zakarpaciu.
Wystąpienie to zostało za granicą odebrane jako co najmniej niestosowne w obecnych okolicznościach politycznych. W kontekście słów premiera przypominano wręcz o zajęciu południowej Słowacji przez Węgry albo Zaolzia przez Polskę po układzie monachijskim z 1938 r.
Analogia taka jest oczywiście zbyt daleko posunięta, żaden bowiem liczący się węgierski polityk nie wspomina dziś o aneksji Zakarpacia. Z drugiej strony wybór okazji do podnoszenia kwestii autonomii w chwili, gdy Ukraina walczy z separatyzmem i odrywaniem części swojego terytorium, a także przygotowuje się do trudnych wyborów prezydenckich, nie znajduje zrozumienia. Tym bardziej że jest to woda na młyn propagandy rosyjskiej (informacje o dosłownie dwóch zdaniach z przemówienia Orbána szeroko relacjonowały prokremlowskie media rosyjskie).
Wytknął to węgierskiemu koledze Donald Tusk, wspomniawszy, że będzie na temat Zakarpacia rozmawiał z nim podczas czwartkowego spotkania przywódców państw Grupy Wyszehradzkiej w Bratysławie. Z kolei w Kijowie ambasador Węgier został wezwany do Ministerstwa Spraw Zagranicznych i poproszony o wyjaśnienie stanowiska Budapesztu.
– Podnoszenie kwestii autonomii nie ma wiele wspólnego z obecną sytuacją. Rząd Węgier od dawna popiera postulat utworzenia lokalnej autonomii we wszystkich krajach, w których żyje mniejszość węgierska, ale absolutnie nie oznacza to prób aneksji tych obszarów – tłumaczy „Rz" Tamás Lánczi, główny analityk związanego z rządzącym Fideszem think tanku Századvég.