Od kiedy w minioną środę rosyjskie samoloty rozpoczęły bombardowania syryjskiej opozycji, nie ma dnia bez spektakularnej eskalacji ofensywy Kremla. Dzisiaj przyszła kolej na uderzenie rakietowe z okrętów stacjonujących na Morzu Kaspijskim, półtora tysiąca kilometrów od teatru działań wojennych. Po, jak się zdaje, dość precyzyjnym wystrzeleniu 26 pocisków przez cztery rosyjskie jednostki Władimir Putin mógł na oczach świata gratulować swoim admirałom.
Jednocześnie rosyjskie myśliwce, to znowu precedens, koordynowały bombardowania w prowincjach Hama i Idlib z lądową ofensywą sił Baszara Asada. Nagle pojawiła się całkiem realna możliwość odzyskania przez reżim w Damaszku strategicznych miast niedaleko syryjskiego wybrzeża i odepchnięcia rebeliantów w głąb kraju.
Aby jeszcze bardziej oszołomić Zachód, rosyjskie samoloty, niemal na pewno umyślnie, wdarły się w przestrzeń powietrzną Turcji, kraju o drugiej największej armii w NATO.
Z Waszyngtonu i Brukseli posypały się ostre deklaracje.
– To jest niedopuszczalne, groźne, to jest bezwzględne zachowanie, które jeszcze bardziej zaostrza napięcie na Bliskim Wschodzie – grzmiał w CNN sekretarz generalny sojuszu Jens Stoltenberg.