Emmanuel Pineda to nie jest as francuskiej dyplomacji: był dotąd ambasadorem w Hondurasie. Jednak w minioną środę ceremonię składania przez niego listów uwierzytelniających dyktatorowi Wenezueli oglądał na żywo w telewizji cały kraj. Widzowie byli potem świadkami przyjaznej rozmowy Nicolasa Maduro z Francuzem, choć na wszelki wypadek bez dźwięku.
Bo też dla autorytarnego prezydenta to niezwykły sukces. Pięć lat temu, po sfałszowanych wyborach, Francja, podobnie jak USA i około 50 innych krajów, zerwała stosunki dyplomatyczne z Caracas. Dla Paryża legalnym przywódcą kraju był młody Juan Guaido, lider opozycji, którego na najwyższe stanowisko wyniósł parlament.
Licencja dla Chevrona
Ku zaskoczeniu wielu obserwatorów Maduro przetrwał jednak tę próbę. Wojsko, aparat bezpieczeństwa, gangi narkotykowe oraz właściciele nielegalnych kopalń złota w Amazonii – filary lewicowego reżimu – pozostali mu wierni.
Czytaj więcej
Pod patronatem Waszyngtonu przywódcy dwóch kluczowych sojuszników USA po raz pierwszy spotkają się w wąskim gronie, by rozmawiać o współpracy.
Ale Maduro uratował też kontekst międzynarodowy. Gdy wybuchła wojna w Ukrainie i Zachód wstrzymał import nośników energii z Rosji, dostęp do nieprzebranych zasobów ropy Wenezueli okazał się nieoceniony. Już w listopadzie zeszłego roku na szczycie COP 27 w Dubaju Emmanuel Macron spotkał się z Maduro i nazwał go „prezydentem”. Wysyłając ambasadora, postawił kropkę nad „i”.