Korespondencja z Rzymu
Z wielu powodów – niezależnie od wyniku – referendum nie będzie miało zwycięzców. Jeśli pominąć chaos i polityczną awanturę, której kres, jak dobrze pójdzie, położą dopiero wybory parlamentarne.
Jak każe prawo, ostatnie sondaże ogłoszono dwa tygodnie temu, a więc przed finiszem ostrej kampanii referendalnej. Dawały lekką przewagę głosującym na „nie". Taki wynik oznaczałby wotum nieufności narodu wobec premiera Renziego, ale również i to, że Włosi nie są w stanie zreformować własnego kraju. Ewentualna wiktoria zaś głosujących na „tak" – że zreformują Italię źle.
W głosowaniu chodziło o zgodę narodu na przekształcenie Senatu w przedstawicielstwo regionów, redukcję liczby senatorów z 315 do 100, odebranie Senatowi prawa do głosowania nad wotum zaufania i nad wszystkim, co nie dotyczy wyboru prezydenta (we Włoszech wybierają go obie izby parlamentu i delegaci regionów), konstytucji, spraw regionalnych i stosunków Italia – Unia Europejska. Wszystko po to, by przyśpieszyć ścieżkę legislacyjną. Reforma przewiduje też likwidację sieci prowincji (powiatów) i odbiera część uprawnień regionom (województwom) na rzecz władz centralnych. Wszystko wymaga zmian w konstytucji, stąd referendum.
Na pierwszy rzut oka te propozycje wyglądają rozsądnie, ale oznaczają na przykład, że Włosi nie będą już wybierać senatorów. Wybiorą ich, obdarowując immunitetem, przeżarte korupcją do cna władze lokalne. Co gorsza, reforma może łatwo doprowadzić do sytuacji, w której jedna partia zdominuje Senat, wybierze swego prezydenta, Trybunał Konstytucyjny i wszelkie organy kontrolne. Zwolennicy „nie" wskazywali, że to droga do dyktatury.