Rzeczpospolita: Od upadku Związku Radzieckiego Mołdawia waha się pomiędzy Rosją a Europą. Czy dokona kiedyś wyboru?
Petru Lucinschi: Każdy człowiek czegoś oczekuje od swojego życia. Prawie zawsze oczekiwania są większe od możliwości. Kiedy w 1997 roku podpisałem umowę o współpracy z Unią Europejską, wydawało się, że proces integracji potrwa kilka lat. Ale tak się nie stało z wielu powodów. Gdy zaczynaliśmy, w kolejce do UE stało już wiele krajów. Gdy dołączyły do Wspólnoty, sytuacja nieco się zmieniła. Do innych kandydatów stosunek był już bardzo ostrożny.
Ale problem chyba leży też wewnątrz Mołdawii, gdzie obecnie średnia krajowa pensja wynosi zaledwie 240 euro (około tysiąca złotych). To jedna z najniższych pensji w regionie.
Wiele zostało zaprzepaszczone. Problemem jest to, że wszyscy się spodziewali, że ktoś nam coś da. Bardzo dużo mieszkańców Mołdawii jest związanych z rolnictwem. Pracują i mają co włożyć do garnka, ale jedzenie to nie wszystko, czego potrzebuje człowiek. Do godnego życia potrzebne są pieniądze, by szkolić dzieci, leczyć się, podróżować. Większość się spodziewała, że z bogatej Europy nadejdą duże pieniądze. Ale to długotrwały proces i niewielu zdaje sobie z tego sprawę. Zaledwie kilka kroków udało się nam zrobić do przodu, a już władzę w kraju objęli komuniści, którzy cofnęli nas o kilka kroków. Ciągle zmienialiśmy kierunki naszej polityki zagranicznej i mocno tym sobie zaszkodziliśmy.
Byłego premiera Vlada Filata, który w 2009 roku wygrał z komunistami i sformował proeuropejską koalicję, w zeszłym roku oskarżono o korupcję i skazano na dziewięć lat więzienia. Z systemu bankowego Mołdawii zniknął miliard dolarów, a w ciągu ostatnich kilku lat w Kiszyniowie zmieniło się czterech premierów. Czy to nie frustruje społeczeństwa?